czwartek, 26 grudnia 2013

Polski tenis rośnie w siłę.

Kiedy myślimy lub pytamy się kogoś o najlepszych polskich reprezentantów w tym sporcie, to bez wątpienia odpowiedź brzmi: "Agnieszka Radwańska i Jerzy Janowicz". Stwierdzeniem tym Ameryki nie odkryłem, wystarczy przecież przypomnieć sobie Wimbledon, gdzie oboje doszli do półfinału (no i finał Agi przed rokiem). Ale gdy już jesteśmy przy tym wielkoszlemowym turnieju, to warto wspomnieć też o polskim ćwierćfinale, gdzie wreszcie odżył nam Łukasz Kubot. Co prawda, ciężko mówić cokolwiek dobrego o jego występach po Wimbledonie, ale wtedy z jak najlepszej strony pokazywał się nam Michał Przysiężny, który zanotował m.in. półfinał w St. Petersburgu i drugie rundy w wysoko notowanych imprezach w Tokio, Walencji i Paryżu. Dzięki temu w ostatecznym rozrachunku wyprzedził w rankingu Kubota i zajmuje 66. miejsce (Kubot - 72.; Janowicz - 21.).

Nieco inaczej sprawa wygląda u naszych pań. Jednak zanim będziemy rozpływali się nad kilkoma naszymi reprezentantkami muszę dodać kilka łyżek dziegciu do tej beczki miodu i napisać o moich rozczarowaniach. Pierwszym z nich jest Ula, która często odpadała w początkowych fazach turnieju, nie potrafiła sobie poradzić w Wielkich Szlemach, do tego kontuzja barku i na sam koniec zmiana trenera. Drugą osobą, której, co tu dużo mówić, kariera wisi na włosku jest Marta Domachowska. Niegdyś 37. w rankingu, walcząca na równi z Venus Williams, obecnie jest już cieniem samej siebie. Jej ranking jest teraz tak niski (436.!, na początku sezonu była 230.), że do małych turniejów rangi ITF musi przebijać się przez kwalifikacje. A o wynikach lepiej nie mówić, bo szkoda czasu. Nie mam pojęcia, czy ta zawodniczka się jeszcze wygrzebie, ale jak tak dalej pójdzie, to szybko znajdzie się na samym dnie. Nie pomoże nawet partner, Jerzy Janowicz.

Czas wrócić do pozytywnych akcentów w kobiecym polskim tenisie w sezonie 2013. Oczywiście najwięcej emocji w drugim garniturze reprezentacji wzbudziła Katarzyna Piter, która zanotowała też największy postęp. Z 358. lokaty na początku roku wskoczyła aż na 119. na koniec. Pierwsze spotkania jednak nie wskazywały na jakieś poważniejsze zmiany, nagła zwyżka formy nastąpiła w lipcu, kiedy osiągnęła finały w trzech z rzędu imprezach ITF - w Toruniu, Ołomuńcu i Izmirze. Jednak to, co poznanianka zrobiła w październiku, przerosło wszelkie nasze oczekiwania. Przebijając się przez kwalifikacje turniejów (już rangi WTA) awansowała do II rundy w Linzu, gdzie nie sprostała Dominice Cibulkovej. Tydzień później, w Luksemburgu, doszła do ćwierćfinału, po drodze eliminując m.in. Yaninę Wickmayer, Kirsten Flipkens (wówczas 20. w rankingu, półfinalistkę Wimbledonu). W meczu 1/4 finału była bardzo blisko triumfu, ale ostatecznie wyeliminowała ją Annika Beck (6:3 6:7 7:6). Oprócz tego w listopadzie zanotowała ćwierćfinał imprezy w Tajpej. Jest też dobrą deblistką, wygrała w Palermo w parze z Kristiną Mladenovic. Co ciekawe, w wywiadach otwarcie mówi, że wzoruje się na Agnieszce Radwańskiej. Jak na razie przynosi to bardzo dobre efekty, oby tak dalej.

Kolejną postacią, która daje nam powody do zadowolenia jest Magda Linette. Również zanotowała w tym roku duży skok rankingowy, z 291. na 123. miejsce. Z całą pewnością jej największym osiągnięciem jest półfinał imprezy w Baku, gdzie przedzierała się przez kwalifikacje. Tak naprawdę, Polka powinna pożegnać się z turniejem już w ćwierćfinale z Ons Jabeur, gdzie przegrywała 3:6 1:4. Tunezyjka poddała wtedy mecz rzekomo z powodu kontuzji kostki. Chodziło tu jednak pewnie o spotkanie z Shahar Peer, która reprezentuje Izrael, a Tunezja (w której barwach gra Jabeur) takiego państwa nie uznaje. Podobnie było wśród panów, gdy Tunezyjczyk Malek Jaziri nie wyszedł na mecz przeciwko reprezentantowi Izraela, Amirowi Weintraubowi, przez co jego kraj został wykluczony z rozgrywek Pucharu Davisa w 2014 roku.
Wracajmy jednak do Magdy... Gdy większość tenisistek zrobiła sobie wolne, ona nie próżnowała. I opłaciło się to. Linetta zagrała w finale w Nantes, zwyciężyła w Pune, znów finał - tym razem w Navi Mumbai i na koniec półfinał w Ankarze. Trzy ostatnie imprezy odbyły się w grudniu. Najwyżej rozstawioną zawodniczką, nad którą odniosła zwycięstwo była Sorana Cirstea, a miało to miejsce dwa lata temu, podczas ITF w Poitiers. Rumunka była wtedy 61. Jeśli chodzi o tegoroczne rezultaty, Magda zawdzięcza to przeprowadzce do Splitu, gdzie trenuje z Ivo Zunicem. Jak sama mówi, w Chorwacji się ustatkowała i jak widać, idzie jej to na rękę.

Ostatnią z wielkich nadziei na przyszły sezon jest Paula Kania. W jej przypadku punktem zwrotnym było zwycięstwo w Toruniu, gdzie pokonała... Katarzynę Piter. Potem odpadła już w pierwszej rundzie w Astanie z Margaritą Gasparyan, ale poszczęściło się jej w innej kwestii. Podczas zawodów spotkała się z Valerią Sołowiową, która zaproponowała Pauli wspólnego trenera - został nim Francuz Hubert Choudury, który niegdyś współpracował m.in. z Dinarą Safiną i Patty Schnyder. Trenowanie z nim przyniosło bardzo dobre rezultaty. Kania wygrała nawet turniej w Tajpej, do którego pojechała w ostatniej chwili, zmieniając swoje plany startowe. Po drodze pokonała m.in. Dinah Pfizenmaier, Arantxę Rus (która podczas French Open 2011 sensacyjnie pokonała Kim Clijsters), a w finale Zarinę Diyas. Na koniec roku uplasowała się na 183. pozycji. W ubiegłym roku, w Astanie, pokonał jak dotychczas najwyżej sklasyfikowaną zawodniczkę (83.) - Francuzkę Stephanie Foretz Gacon.

Jak widać, zarówno Katarzyna Piter, Magda Linetta, jak i Paula Kania biją się o wejście do czołowej setki. Bardzo dobrze wyglądają też rokowania na eliminacje Australian Open, gdzie oczywiście trzy wystąpią i nikt z nas nie ma nic przeciwko, żeby w singlowym turnieju głównym wystąpiły cztery nasze panie. Co więcej, mamy też świetną drużynę na Fed Cup, czyli rywalizacja w II Grupie Światowej ze Szwecją powinna być formalnością. Potem tylko wygrać w kwietniu play-off i jesteśmy w Grupie Światowej. Marzenie jak najbardziej do zrealizowania, podobnie jak te, abyśmy za miesiąc, może dwa widzieli w czołowej setce pięć reprezentantek Polski. Dla trzech wspomnianych będzie to świetny krok w przyszłość, zwłaszcza, że najstarsza z nich ma 22 lata.

Na sam koniec postanowiłem napisać też kilka słów o naszym najlepszym juniorze - Kamilu Majchrzaku. Ostatnie miesiące również były dla niego bardzo udane. Na początku września, w parze z Martinem Redlickim wygrali juniorski US Open. W pierwszym tygodniu grudnia odniósł zwycięstwo w prestiżowym turnieju Eddie Herr International w Bradenton, czyli akademii Nicka Bollettieriego. W decydującym meczu po dramatycznym boju pokonał Andreya Rubleva 7:6 6:7 7:6. Nieco mniej szczęścia miał on podczas Orange Bowl, o którym pisałem w poprzednim poście. Mimo to Kamil sam mówi, że ten rok może zapisać do udanych. I nie dziwmy mu się.

Śmiało można powiedzieć, że rok 2013 był w pewnym sensie przełomowy dla polskiego tenisa. Miejmy nadzieję, że 2014 będzie tego potwierdzeniem i za rok będziemy usatysfakcjonowani z kolejnych świetnych rezultatów. W Hopman Cup obok Agnieszki wystąpi Grzegorz Panfil, który może się trochę oswoi z tym środowiskiem i on dołączy do naszej trójki. Oby ten nadmuchany balonik nie pękł za szybko i nie wrócił obraz polskiego tenisa sprzed chociażby dwóch lat. Wtedy naszym reprezentantom będzie jeszcze ciężej się odbudować, a i Polacy nie lubią, gdy coś się im obiecuje, a potem nic z tego nie wychodzi, znamy swój temperament aż za dobrze. Dlatego nie oczekujmy od razu cudów, dajmy im się "rozegrać", bez stawiania celów, a potem na pewno zostaniemy wynagrodzeni. I z takim nastawieniem zacznijmy 2014 rok!



piątek, 20 grudnia 2013

Droga do sławy?

W 1881 roku mężczyźni po raz pierwszy rywalizowali w międzynarodowych mistrzostwach USA w tenisie. Wtedy też, dokładnie 132 lata temu, dzięki grupce tenisistów z klubu w Nowym Jorku, powstała pewna organizacja, która dzisiaj jest najpotężniejszym i zarazem najpopularniejszych tego typu związkiem, czy Amerykańska Federacja Tenisowa, USTA. Ma ona ogromny wpływ na rozwój tej dyscypliny sportu, a składa się na nią 17 części (według podziału geograficznego), z którymi współpracuje ponad 700 000 indywidualnych członków, 7000 różnych organizacji i jeszcze więcej wolontariuszy. Zadaniem tych wszystkich osób jest przede wszystkim promocja tenisa w Stanach Zjednoczonych.

O samej federacji pisałem już trochę w sierpniu, w poście "Prawdziwa katastrofa". Wiadomo już, że to organizacja nie stawiająca na zysk, ale gdy jest się "dyrektorem" turnieju takiego jak US Open, ciężko tu nie wspomnieć chociaż trochę o zarabianych pieniądzach, czyli ponad 100 mln dolarów rocznie za sam Wielki Szlem (a mamy jeszcze turnieje poprzedzające, czyli tzw. US Open Series). Osobom dowodzącym tym związkiem może zakręcić się w głowie od nadmiaru dolarów na koncie. Najlepszym przykładem jest tu oczywiście 51. już dyrektor USTA, Jon Vegosen, który jest również wiceprezydentem ITF.

Oprócz wymienionych już najważniejszych imprez seniorskich, organizacja ta zajmuje się tworzeniem imprez dla młodzików, studentów, czy osób już w starszym wieku. Obecnie oczywiście o wiele więcej mówi się o zawodach przeznaczonych dla tych niższych grup wiekowych, co oczywiście nie dziwi, bo każda federacja chce znaleźć w swoim kraju perełki, czyli być może przyszłych następców obecnych już gwiazd. Jednym z takich turniejów jest z całą pewnością (i to ściągający juniorów z całego świata) Orange Bowl. Impreza zyskała już tak wysoką rangę, że została nazwał nieoficjalnymi mistrzostwami świata tenisistów do lat 18.

Pierwsza edycja tych zawodów rozegrana została w 1947. Zawdzięczamy to Eddiemu Herr, który chciał zorganizować zimową imprezę swojej córce, Suzanne. Orange Bowl z roku na rok miał większy prestiż, odgrywał (i odgrywa) ważną rolę w rozwoju młodych graczy. Obecnie rywalizuje się w czterech grupach wiekowych, do lat 12, 14, 16 i 18, a od 1999 jako miejsce rozgrywania widnieje Crandon Park na Key Biscane, czyli słynny kompleks kortów, na którym rozgrywa się jeden z najważniejszych turniejów w roku, Sony Open Tennis.
Patrząc na historię Orange Bowl, to można odnotować udział bardzo znanych w późniejszych latach tenisistów. Wygraną tutaj zapisali na swoje konto m.in. Chris Evert, Bjorn Borg, John McEnroe, Mary Joe Fernandez, czy Ivan Lendl.

Nie zawsze jednak imprezy takie jak te są trampoliną do sukcesów w rozgrywkach seniorskich, a czasami jest zupełnie inaczej niż powinno, słuch o dobrych, a nawet bardzo dobrych juniorach ginie, lub nie mogą się oni kompletnie odnaleźć w "poważnych" rozgrywkach. Jest to coraz częstsze zjawisko, patrząc na listę triumfatorów z poprzednich lat. Na palcach jednej ręki można policzyć graczy, którzy zapisują się w pamięci WTA i ATP swoimi udanymi występami. W XXI wieku są to Caroline Wozniacki, była liderka rankingu i... to by było na tyle. Oczywiście, nie należy zapominać np. o Marcosie Baghdatisie, czy Verze Dushevinie, ale sami przyznacie, że odbiegają oni bardzo poziomem od triumfatorów chociażby z 1998 roku - Rogera Federera i Eleny Dementievej.

Większość nazwisk już zupełnie nieznanych (mówię tu np. o takich osobach jak Nikola Hofmanova, czy Petry-Alexandru Luncanu). Niektórzy tylko migną nam przed oczami (jak np. Jessica Kirkland, która w 2005 roku pokonała 6:0 6:1 Marion Bartoli), lub próbują zaistnieć nie tylko swoimi umiejętnościami tenisowymi, jak Portugalka Michelle Larcher de Brito. Poza tym znaczna część triumfatorów Orange Bowl gra na dosyć przeciętnym poziomie, ale ich nazwiska mogą być zapamiętane. Mowa tu m.in. o Gabrieli Dabrowski, Dominicu Thiem, Ricardasie Berankisie, czy Lauren Davis. Dwie ostatnie postacie zanotowały nawet występy w pierwszej setce rankingu.

Jak widać po podanych przeze mnie przykładach, triumf w nie tylko tej, ale różnego rodzaju imprezach juniorskich, nie przynosi zawsze pozytywnego odzwierciedlenia w późniejszej, profesjonalnej karierze seniorskiej. Czasami jest wręcz przeciwnie, widać, że próby "rozegrania się" przed poważniejszymi występami dają tylko negatywne rezultaty. Wystarczy tylko spojrzeć na obecną czołówkę rankingu, zarówno wśród pań, jak i panów, a widać, że nie byli oni orłami w młodości, lub w ogóle stronili od tego typu występów. I jak widać, wyszło im to na dobre.

W tym roku wśród chłopaków startowało aż trzech naszych reprezentantów - Philip Gresk, Jan Zieliński i ten, z którym wiązaliśmy największe nadzieje, czyli Kamil Majchrzak, który dotarł do 3. rundy, przegrywając z Naoki Nakagawą. Ale jak już wspomniałem kilka linijek wcześniej, nie należy się tym zamartwiać. Całą rywalizację dosyć niespodziewanie wygrał 15-letni reprezentant Stanów Zjednoczonych, Francis Tiafoe, który w decydującym meczu pokonał Stefana Kozlova. Nie dość, że został on najmłodszym triumfatorem Orange Bowl w historii (oczywiście cały czas mowa o kategorii do lat 18), to historia jego osoby jest bardzo ciekawa i zachęcam do poszukania informacji na jego temat.
Wśród pań żadnej poważnej niespodzianki nie odnotowano, wygrała "jedynka", Rosjanka Varvara Flink, której nazwisko już kiedyś można było usłyszeć. Ograła ona w finale "dwójkę", Serbkę Ivanę Jorovic.

Jak co roku, ciekaw jestem, jak w niedalekiej przyszłości potoczą się losy triumfatorów Orange Bowl. Oczywiście chcę, żeby imponowali oni takimi rezultatami również za kilka lat. Ale to nie ode mnie zależy, ważna jest tu zarówno psychika, jak i przygotowanie fizyczne. Nie ma też żadnych wątpliwości, że sami zainteresowani chcą być znani dłużej i dorównać swoim idolom, których na pewno mają. Potrzeba tylko przezwyciężyć swoje słabości, bo każdy wie, że droga do sławy to nie jest autostrada i żeby dojechać do upragnionego celu trzeba zawsze uważać i nie poddawać się, właśnie mimo różnych przeciwności losu. Na szczęście osoby takie jak Tiafoe, czy Flink mają marzenia i dążą do ich spełnienia, a to już z całą pewnością jest ponad połowa sukcesu.


czwartek, 12 grudnia 2013

(Sparing)partner do wszystkiego.

O takich osobach mówi się bardzo mało, bardzo rzadko, lub wcale. Zazwyczaj słyszymy, że oni są, a nie wiemy, jak się nazywają. Jednak mamy czasami do czynienia z wyjątkami, o których możemy przeczytać, i nie zawsze są to miłe i przyjemne sytuacje. W tym przypadku pierwszy do głowy przychodzi mi 30-letni były reprezentant Monako, Thomas Drouet, który miał "szczęście" przez pewien okres być sparingpartnerem obiecującego i zarazem zbuntowanego Australijczyka Bernarda Tomica. Sam gracz jednak nie zawinił, a okazał się nim jego ojciec, John, który podczas tegorocznej wyprawy do Madrytu pobił Droueta, łamiąc mu nos i uszkadzając kręgi szyjne. Inną ciekawą postacią na tym stanowisku jest niegdyś 130. w rankingu tenisistów, Niemiec Dieter Kindlmann. Otóż podczas jednego z wywiadów wyznał, że w umowie o pracę zawartej z samą Marią Sharapovą ma... zakaz uprawiania seksu. Tak, z Rosjanką. Za złamanie tej zasady grozi mu bardzo wysoka kara pieniężna.

Jak widać, różne losy mogą spotkać osoby podejmujące się tej pracy. Jednak nie zawsze są one mało przyjemne, i z tenisistką, z którą się pracuje, można się zaprzyjaźnić i ufać jej bezgranicznie. Wydaje się to niemożliwe, ale wystarczy tylko spojrzeć na postać Aleksandra "Saschy" Bajina.
Urodził się on w Serbii, ale dorastał na południu Niemiec, w Monachium. Podobnie jak większość sparingpartnerów, grał profesjonalnie w tenisa. Był nawet bardzo obiecującym juniorem, ale szanse na poważny rozwój kariery zostały zaprzepaszczone po śmierci jego ojca w wypadku samochodowym, kiedy kompletnie stracił motywację do gry. Swoje występy "zatrzymał" na etapie futuresów, w których, nie oszukujmy się, nie popisywał się. Jego najlepszą pozycją w rankingu była 1149. w 2007 roku. W tym samym sezonie podpisał, jak się później okazało, najlepszy z możliwych dla niego kontraktów - z obecną liderką rankingu, Sereną Williams.

Na początek nie był jednak przekonany co do tego typu zajęcia. Pracę u Amerykanki otrzymał zupełnie przypadkiem, i żeby było ciekawiej, nie zgodził się od razu. Propozycję otrzymał telefonicznie, kiedy był na jakiejś imprezie. Zadzwonił do niego Jovan Savic, były partner tenisowy Sereny, reprezentujący kiedyś na korcie barwy Jugosławii. Na początku Sasha nie zgodził się, jednak w miarę rozkręcania się imprezy człowiekowi łatwiej podejmować różne (czasami dziwne) decyzje. Tak było i tym razem, i pierwsze wspólne treningi miały miejsce przed wielkoszlemowych French Open 2007. Od tego momentu oboje poczuli, że są dla siebie "stworzeni". On robił wszystko, co chciała Serena, ona była bardzo zadowolona z tej współpracy.

O tym, jak ważną osobą dla Sereny jest Bajin, widzimy różnie w filmie o siostrach Williams. Jest on dla niej nie tylko trenerem, ale też terapeutą, ochroniarzem, chłopcem na posyłki, powiernikiem, doradcą, naciąga rakiety, i co najważniejsze, naśladuje styl gry jej największy rywalek. Jest przy wzlotach i upadkach Amerykanki, kiedy zdobywała dziewięć tytułów wielkoszlemowych i złota olimpijskie, ale też, gdy walczyła o życie w szpitalu, mając zakrzep krwi. Są jak rodzina, to dla niej starszy brat. Williams podczas dramatycznej porażki w pierwszej rundzie French Open 2012 zamknęła się w sobie, non-stop płakała, chciała rozmawiać tylko z Sashą, bo wiedziała, że nikt inny w tej chwili tak jej nie zrozumie, nie wysłucha i nie pomoże.

"Big Sascha", bo tak mówią na niego najbliżsi (ale sam też siebie tak nazywa) również odnalazł w Amerykance bratnią duszę. Wyłącznie jej zwierza się z najbardziej krępujących i intymnych sekretów, nie opuszcza jej na krok, robi jej nawet zakupu, a gdy razem chcą się zrelaksować, śpiewają karaoke - ulubione zajęcie mistrzyni z Saginaw. Bajin robi wszystko, aby jak najlepiej zmotywować Amerykankę. Potrafi nawet wejść na kort i zatańczyć, aby jego "podopieczna" poczuła się zrelaksowana. Sama Serena mówi, że jest on psychiczny, pozytywnie stuknięty, ale uwielbia to w nim i napędza ją to do jeszcze większej, bardziej wytężonej pracy. Poza "rozpieszczaniem" Sasha wie też, kiedy młodsza siostra jej zła i nie chce z nikim rozmawiać, rozumieją się po prostu bez słów.

Jak to w każdym duecie tego typu, zdarzają się też mniejsze lub większe sprzeczki. Amerykanka pewnego razu bardzo zdenerwowała się, gdy Bajin powiedział w żarcie, że podczas jej nieobecności na korcie z powodów zdrowotnych, będzie trenował z Australijką Jeleną Dokic. Był też bardzo blisko wyrzucenia z pracy, w szczególności, gdy nie grała dobrze przy własnej publiczności. Podczas tego poświęcenia, jakim jest trening z liderką rankingu, cierpią bardzo również jego sprawy osobiste. Nie ma on czasu na związek z dziewczyną, założenie rodziny, a w domu bywa bardzo rzadko, z matką widuje się jedynie dwa razy w roku. Mimo tego, cały czas nie żałuje swojego wyboru.

Jako opiekun najlepszej, czyli zarazem najbogatszej tenisistki na świecie, sam nie może narzekać na swoje zarobki. Ma on godną pensję, która zaspokoi prawie każdą jego potrzebę. Są opłacone też jego wszystkie podróże po całym świecie, a także posiada wejściówki na różne imprezy kulturalne, w szczególności koncerty.

Nikt nie ma wątpliwości, że ta praca go wciągnęła. Sam wspomina, że po zakończeniu kariery przez Serenę, będzie starał się pracować z inną tenisistką, bo właśnie do takich celów, do takiej pomocy się urodził i w pełni go to satysfakcjonuje. Pytanie tylko, czy z kolejną podopieczną nawiąże tak fantastyczną więź, relację już nie pracownik-pracodawca, a przyjaciel-przyjaciółka. Jak dla mnie jedno jest pewne, Sasha i Serena nie zakończą kontaktu między sobą tak po prostu, bez żadnych powodów, nie wierzę nawet, że kłótnia doprowadzi do czegoś podobnego. Może inni sparingpartnerzy powinni brać z niego przykład? To też zależy od ich charakterów, bo pewne jest, że nie wszyscy chcieliby być tak rozpoznawalni jak on i ich zadanie to poświęcenie się w pełni treningom. Ciężko jednak znaleźć inną osobę na tym szczeblu, która bardzo dobrze dzieli dwie kwestie - pomoc Serenie Williams w osiągnięciu jak najlepszej dyspozycji i "bywanie" na różnego rodzaju eventach, czy "ćwierkanie" na różnych portalach społecznościowych.


sobota, 7 grudnia 2013

David.

8 lipca 2013 zawodnik ten po raz pierwszy w swojej karierze awansował na trzecie miejsce w rankingu. Przez jakiś czas był nawet najlepszym Hiszpanem. Ten sezon też zakończył na najniższym stopniu podium, ustępując Nadalowi i Djokovicovi. Kilka miesięcy temu odniósł swój największy sukces, zagrał w finale turnieju wielkoszlemowego - we French Open. Kolejny reprezentant starszego pokolenia, skończył w tym roku 31 lat. Takie wstępne słowa charakteryzują oczywiście Davida Ferrera.

"Ferru", bo tak nazywany przez bliskich, przyszedł na świat w miejscowości Xabia, nieopodal Walencji. Grę w tenisa rozpoczął we wczesnych latach, wzorując się na jego starszym bracie, Javierze, który był bardzo dobrym juniorem, a obecnie jest dyrektorem w akademii tenisowej Ferrerów, w ich rodzinnym mieście. W wieku 13 lat David przeniósł się do Gandii, a dwa lata później rozpoczął szkolenie w bardzo prestiżowej Katalońskiej Federacji Tenisowej w Barcelonie. Kilka miesięcy spędził też w akademii Juana Carlosa Ferrero, aby następnie wrócić do "swojej" Xabii.

Przed oficjalnym "wejściem" do profesjonalnych rozgrywek grał w futuresach i challengerach. Pierwszą imprezę tego typu wygrał w Sopocie, bardzo często występował w naszym kraju. Premierowy mecz w zawodach rangi ATP rozegrał w 2002, w Estoril, gdzie sklasyfikowany na miejscu 207. rywalizował jak równy z równym, z ówczesnym numerem 7, Rosjaninem Maratem Safinem, któremu ugrał nawet seta. W tym samym sezonie wygrał też pierwszy turniej, w stolicy Rumunii - Bukareszcie, w finale ogrywając Jose Acasuso. Rok później zadebiutował też od razu we wszystkich imprezach wielkoszlemowych, ale świata tam nie zawojował. Jego kariera jednak cały czas nabierała tempa.

W 2004 seryjnie pojawiał się w ćwierćfinałach, pokonał nawet graczy z czołowej dziesiątki (Davida Nalbandiana i Sebastiana Grosjeana) i wreszcie awansował do najlepszej pięćdziesiątki rankingu. W 2005 odniósł triumf w dwóch imprezach deblowych, w których partnerował Santiago Venturze. Podczas Roland Garros wyeliminował obrońcę tytułu - Gastona Gaudio. Do pełni szczęścia brakowało mu tylko kolejnego trofeum w singlu. Odkuł się rok później, w Stuttgarcie, imprezie rangi ATP 500, gdzie ponownie ograł Jose Acasuso.

Sezon 2007 to kolejne wielkie triumfy. Cieszył się ze zwycięstwa w Auckland, Bastad i Tokio, pierwszy raz zarobił ponad milion dolarów w rok, awansował do półfinału Wielkiego Szlema - US Open, i co najważniejsze, wreszcie awansował do czołowej dziesiątki rankingu i zaczął być brany pod uwagę, jako pretendent do triumfu w tych ważniejszych imprezach. W roku olimpijskim zapisał na swoje konto triumf na kortach trawiastych, w Hertogenbosch, i od teraz może poszczycić się wygranymi na wszystkich typach nawierzchni. W kolejnych latach Ferrer coraz częściej notował bardzo dobre występy w zawodach dużej rangi, bywał w finałach turniejów ATP 1000, oczywiście najczęściej na ulubionej czerwonej mączce. Niestety pozytywne rezultaty w tego typu imprezach nie przyniosły odzwierciedlenia w Wielkim Szlemie, gdzie w sezonach 2009-2011, oprócz półfinału AO 2011, nie przebrnął czwartej rundy. Kolejne poważne zmiany przyniósł następny olimpijski sezon.

W 2012 rozegrał aż 91 meczów, z czego 76 było zwycięskich. Nagrody dla triumfatora odbierał w Auckland, Buenos Aires, Acapulco, Hertogenbosch, Bastad, Walenji i Paryżu, gdzie pokonał Jerzego Janowicza i wreszcie zwyciężył w imprezie rangi ATP 1000. W startach wielkoszlemowych nie odpadał wcześniej niż w ćwierćfinale. Zarobił też ponad 4 miliony dolarów. Natomiast w niedawno zakończonym sezonie dobił do prawie 5 milionów. Nie dał rywalom żadnych szans w Auckland i Buenos Aires, a tylko jeden zawodnik był od niego lepszy w Acapulco, Miami, Oeiras, French Open, Sztokholmie, Walencji i Paryżu. Doszedł do ćwierćfinału w Wimbledonie i US Open, półfinału Australian Open i, jak już wspomniałem, finału Roland Garros.

Hiszpan stara się mocno chronić swoje życie prywatne. Wiadomo jednak, że jego dziewczyną jest Marta Tornel, która wraz z rodzicami założyła własny sklep optyczny. Para ta poznała się dzięki żonie jego obecnego trenera, Javiera Piles, i jest uważana za jeden z najlepiej wyglądających duetów w tym sporcie. Poza wychodzeniem na kort, David lubi grać w piłkę nożną i koszykówkę, a jego ulubionym klubem jest FC Valencia. Uwielbia też gotować i w każdej wolnej chwili czyta książki.

Jak większość tenisistów z tych rejonów Europy, tak i Ferrer preferuje grę na wolnych nawierzchniach, czyli w szczególności ziemi. Podczas gry przemawia też za nim wzrost, tylko 175 cm, co powoduje, że jest on bardzo sprytny i zwinny, co możemy zauważyć podczas meczów w jego wykonaniu. Jest on na pewno bardzo trudnym przeciwnikiem, a rywale czują przed nim respekt. Jak widać po wynikach, jest on też coraz mocniej liczącym się zawodnikiem, i mimo że przekroczył on już 30 lat, to jest w stanie pokazać jeszcze swoje prawdziwe oblicze i wygrać z każdym tenisistą. Ja osobiście chcę, żeby tak było, ponieważ jest to bardzo sympatyczny gracz, który cały czas jest schowany w cieniu swojego utytułowanego rodaka - Rafaela Nadala.