czwartek, 26 grudnia 2013

Polski tenis rośnie w siłę.

Kiedy myślimy lub pytamy się kogoś o najlepszych polskich reprezentantów w tym sporcie, to bez wątpienia odpowiedź brzmi: "Agnieszka Radwańska i Jerzy Janowicz". Stwierdzeniem tym Ameryki nie odkryłem, wystarczy przecież przypomnieć sobie Wimbledon, gdzie oboje doszli do półfinału (no i finał Agi przed rokiem). Ale gdy już jesteśmy przy tym wielkoszlemowym turnieju, to warto wspomnieć też o polskim ćwierćfinale, gdzie wreszcie odżył nam Łukasz Kubot. Co prawda, ciężko mówić cokolwiek dobrego o jego występach po Wimbledonie, ale wtedy z jak najlepszej strony pokazywał się nam Michał Przysiężny, który zanotował m.in. półfinał w St. Petersburgu i drugie rundy w wysoko notowanych imprezach w Tokio, Walencji i Paryżu. Dzięki temu w ostatecznym rozrachunku wyprzedził w rankingu Kubota i zajmuje 66. miejsce (Kubot - 72.; Janowicz - 21.).

Nieco inaczej sprawa wygląda u naszych pań. Jednak zanim będziemy rozpływali się nad kilkoma naszymi reprezentantkami muszę dodać kilka łyżek dziegciu do tej beczki miodu i napisać o moich rozczarowaniach. Pierwszym z nich jest Ula, która często odpadała w początkowych fazach turnieju, nie potrafiła sobie poradzić w Wielkich Szlemach, do tego kontuzja barku i na sam koniec zmiana trenera. Drugą osobą, której, co tu dużo mówić, kariera wisi na włosku jest Marta Domachowska. Niegdyś 37. w rankingu, walcząca na równi z Venus Williams, obecnie jest już cieniem samej siebie. Jej ranking jest teraz tak niski (436.!, na początku sezonu była 230.), że do małych turniejów rangi ITF musi przebijać się przez kwalifikacje. A o wynikach lepiej nie mówić, bo szkoda czasu. Nie mam pojęcia, czy ta zawodniczka się jeszcze wygrzebie, ale jak tak dalej pójdzie, to szybko znajdzie się na samym dnie. Nie pomoże nawet partner, Jerzy Janowicz.

Czas wrócić do pozytywnych akcentów w kobiecym polskim tenisie w sezonie 2013. Oczywiście najwięcej emocji w drugim garniturze reprezentacji wzbudziła Katarzyna Piter, która zanotowała też największy postęp. Z 358. lokaty na początku roku wskoczyła aż na 119. na koniec. Pierwsze spotkania jednak nie wskazywały na jakieś poważniejsze zmiany, nagła zwyżka formy nastąpiła w lipcu, kiedy osiągnęła finały w trzech z rzędu imprezach ITF - w Toruniu, Ołomuńcu i Izmirze. Jednak to, co poznanianka zrobiła w październiku, przerosło wszelkie nasze oczekiwania. Przebijając się przez kwalifikacje turniejów (już rangi WTA) awansowała do II rundy w Linzu, gdzie nie sprostała Dominice Cibulkovej. Tydzień później, w Luksemburgu, doszła do ćwierćfinału, po drodze eliminując m.in. Yaninę Wickmayer, Kirsten Flipkens (wówczas 20. w rankingu, półfinalistkę Wimbledonu). W meczu 1/4 finału była bardzo blisko triumfu, ale ostatecznie wyeliminowała ją Annika Beck (6:3 6:7 7:6). Oprócz tego w listopadzie zanotowała ćwierćfinał imprezy w Tajpej. Jest też dobrą deblistką, wygrała w Palermo w parze z Kristiną Mladenovic. Co ciekawe, w wywiadach otwarcie mówi, że wzoruje się na Agnieszce Radwańskiej. Jak na razie przynosi to bardzo dobre efekty, oby tak dalej.

Kolejną postacią, która daje nam powody do zadowolenia jest Magda Linette. Również zanotowała w tym roku duży skok rankingowy, z 291. na 123. miejsce. Z całą pewnością jej największym osiągnięciem jest półfinał imprezy w Baku, gdzie przedzierała się przez kwalifikacje. Tak naprawdę, Polka powinna pożegnać się z turniejem już w ćwierćfinale z Ons Jabeur, gdzie przegrywała 3:6 1:4. Tunezyjka poddała wtedy mecz rzekomo z powodu kontuzji kostki. Chodziło tu jednak pewnie o spotkanie z Shahar Peer, która reprezentuje Izrael, a Tunezja (w której barwach gra Jabeur) takiego państwa nie uznaje. Podobnie było wśród panów, gdy Tunezyjczyk Malek Jaziri nie wyszedł na mecz przeciwko reprezentantowi Izraela, Amirowi Weintraubowi, przez co jego kraj został wykluczony z rozgrywek Pucharu Davisa w 2014 roku.
Wracajmy jednak do Magdy... Gdy większość tenisistek zrobiła sobie wolne, ona nie próżnowała. I opłaciło się to. Linetta zagrała w finale w Nantes, zwyciężyła w Pune, znów finał - tym razem w Navi Mumbai i na koniec półfinał w Ankarze. Trzy ostatnie imprezy odbyły się w grudniu. Najwyżej rozstawioną zawodniczką, nad którą odniosła zwycięstwo była Sorana Cirstea, a miało to miejsce dwa lata temu, podczas ITF w Poitiers. Rumunka była wtedy 61. Jeśli chodzi o tegoroczne rezultaty, Magda zawdzięcza to przeprowadzce do Splitu, gdzie trenuje z Ivo Zunicem. Jak sama mówi, w Chorwacji się ustatkowała i jak widać, idzie jej to na rękę.

Ostatnią z wielkich nadziei na przyszły sezon jest Paula Kania. W jej przypadku punktem zwrotnym było zwycięstwo w Toruniu, gdzie pokonała... Katarzynę Piter. Potem odpadła już w pierwszej rundzie w Astanie z Margaritą Gasparyan, ale poszczęściło się jej w innej kwestii. Podczas zawodów spotkała się z Valerią Sołowiową, która zaproponowała Pauli wspólnego trenera - został nim Francuz Hubert Choudury, który niegdyś współpracował m.in. z Dinarą Safiną i Patty Schnyder. Trenowanie z nim przyniosło bardzo dobre rezultaty. Kania wygrała nawet turniej w Tajpej, do którego pojechała w ostatniej chwili, zmieniając swoje plany startowe. Po drodze pokonała m.in. Dinah Pfizenmaier, Arantxę Rus (która podczas French Open 2011 sensacyjnie pokonała Kim Clijsters), a w finale Zarinę Diyas. Na koniec roku uplasowała się na 183. pozycji. W ubiegłym roku, w Astanie, pokonał jak dotychczas najwyżej sklasyfikowaną zawodniczkę (83.) - Francuzkę Stephanie Foretz Gacon.

Jak widać, zarówno Katarzyna Piter, Magda Linetta, jak i Paula Kania biją się o wejście do czołowej setki. Bardzo dobrze wyglądają też rokowania na eliminacje Australian Open, gdzie oczywiście trzy wystąpią i nikt z nas nie ma nic przeciwko, żeby w singlowym turnieju głównym wystąpiły cztery nasze panie. Co więcej, mamy też świetną drużynę na Fed Cup, czyli rywalizacja w II Grupie Światowej ze Szwecją powinna być formalnością. Potem tylko wygrać w kwietniu play-off i jesteśmy w Grupie Światowej. Marzenie jak najbardziej do zrealizowania, podobnie jak te, abyśmy za miesiąc, może dwa widzieli w czołowej setce pięć reprezentantek Polski. Dla trzech wspomnianych będzie to świetny krok w przyszłość, zwłaszcza, że najstarsza z nich ma 22 lata.

Na sam koniec postanowiłem napisać też kilka słów o naszym najlepszym juniorze - Kamilu Majchrzaku. Ostatnie miesiące również były dla niego bardzo udane. Na początku września, w parze z Martinem Redlickim wygrali juniorski US Open. W pierwszym tygodniu grudnia odniósł zwycięstwo w prestiżowym turnieju Eddie Herr International w Bradenton, czyli akademii Nicka Bollettieriego. W decydującym meczu po dramatycznym boju pokonał Andreya Rubleva 7:6 6:7 7:6. Nieco mniej szczęścia miał on podczas Orange Bowl, o którym pisałem w poprzednim poście. Mimo to Kamil sam mówi, że ten rok może zapisać do udanych. I nie dziwmy mu się.

Śmiało można powiedzieć, że rok 2013 był w pewnym sensie przełomowy dla polskiego tenisa. Miejmy nadzieję, że 2014 będzie tego potwierdzeniem i za rok będziemy usatysfakcjonowani z kolejnych świetnych rezultatów. W Hopman Cup obok Agnieszki wystąpi Grzegorz Panfil, który może się trochę oswoi z tym środowiskiem i on dołączy do naszej trójki. Oby ten nadmuchany balonik nie pękł za szybko i nie wrócił obraz polskiego tenisa sprzed chociażby dwóch lat. Wtedy naszym reprezentantom będzie jeszcze ciężej się odbudować, a i Polacy nie lubią, gdy coś się im obiecuje, a potem nic z tego nie wychodzi, znamy swój temperament aż za dobrze. Dlatego nie oczekujmy od razu cudów, dajmy im się "rozegrać", bez stawiania celów, a potem na pewno zostaniemy wynagrodzeni. I z takim nastawieniem zacznijmy 2014 rok!



piątek, 20 grudnia 2013

Droga do sławy?

W 1881 roku mężczyźni po raz pierwszy rywalizowali w międzynarodowych mistrzostwach USA w tenisie. Wtedy też, dokładnie 132 lata temu, dzięki grupce tenisistów z klubu w Nowym Jorku, powstała pewna organizacja, która dzisiaj jest najpotężniejszym i zarazem najpopularniejszych tego typu związkiem, czy Amerykańska Federacja Tenisowa, USTA. Ma ona ogromny wpływ na rozwój tej dyscypliny sportu, a składa się na nią 17 części (według podziału geograficznego), z którymi współpracuje ponad 700 000 indywidualnych członków, 7000 różnych organizacji i jeszcze więcej wolontariuszy. Zadaniem tych wszystkich osób jest przede wszystkim promocja tenisa w Stanach Zjednoczonych.

O samej federacji pisałem już trochę w sierpniu, w poście "Prawdziwa katastrofa". Wiadomo już, że to organizacja nie stawiająca na zysk, ale gdy jest się "dyrektorem" turnieju takiego jak US Open, ciężko tu nie wspomnieć chociaż trochę o zarabianych pieniądzach, czyli ponad 100 mln dolarów rocznie za sam Wielki Szlem (a mamy jeszcze turnieje poprzedzające, czyli tzw. US Open Series). Osobom dowodzącym tym związkiem może zakręcić się w głowie od nadmiaru dolarów na koncie. Najlepszym przykładem jest tu oczywiście 51. już dyrektor USTA, Jon Vegosen, który jest również wiceprezydentem ITF.

Oprócz wymienionych już najważniejszych imprez seniorskich, organizacja ta zajmuje się tworzeniem imprez dla młodzików, studentów, czy osób już w starszym wieku. Obecnie oczywiście o wiele więcej mówi się o zawodach przeznaczonych dla tych niższych grup wiekowych, co oczywiście nie dziwi, bo każda federacja chce znaleźć w swoim kraju perełki, czyli być może przyszłych następców obecnych już gwiazd. Jednym z takich turniejów jest z całą pewnością (i to ściągający juniorów z całego świata) Orange Bowl. Impreza zyskała już tak wysoką rangę, że została nazwał nieoficjalnymi mistrzostwami świata tenisistów do lat 18.

Pierwsza edycja tych zawodów rozegrana została w 1947. Zawdzięczamy to Eddiemu Herr, który chciał zorganizować zimową imprezę swojej córce, Suzanne. Orange Bowl z roku na rok miał większy prestiż, odgrywał (i odgrywa) ważną rolę w rozwoju młodych graczy. Obecnie rywalizuje się w czterech grupach wiekowych, do lat 12, 14, 16 i 18, a od 1999 jako miejsce rozgrywania widnieje Crandon Park na Key Biscane, czyli słynny kompleks kortów, na którym rozgrywa się jeden z najważniejszych turniejów w roku, Sony Open Tennis.
Patrząc na historię Orange Bowl, to można odnotować udział bardzo znanych w późniejszych latach tenisistów. Wygraną tutaj zapisali na swoje konto m.in. Chris Evert, Bjorn Borg, John McEnroe, Mary Joe Fernandez, czy Ivan Lendl.

Nie zawsze jednak imprezy takie jak te są trampoliną do sukcesów w rozgrywkach seniorskich, a czasami jest zupełnie inaczej niż powinno, słuch o dobrych, a nawet bardzo dobrych juniorach ginie, lub nie mogą się oni kompletnie odnaleźć w "poważnych" rozgrywkach. Jest to coraz częstsze zjawisko, patrząc na listę triumfatorów z poprzednich lat. Na palcach jednej ręki można policzyć graczy, którzy zapisują się w pamięci WTA i ATP swoimi udanymi występami. W XXI wieku są to Caroline Wozniacki, była liderka rankingu i... to by było na tyle. Oczywiście, nie należy zapominać np. o Marcosie Baghdatisie, czy Verze Dushevinie, ale sami przyznacie, że odbiegają oni bardzo poziomem od triumfatorów chociażby z 1998 roku - Rogera Federera i Eleny Dementievej.

Większość nazwisk już zupełnie nieznanych (mówię tu np. o takich osobach jak Nikola Hofmanova, czy Petry-Alexandru Luncanu). Niektórzy tylko migną nam przed oczami (jak np. Jessica Kirkland, która w 2005 roku pokonała 6:0 6:1 Marion Bartoli), lub próbują zaistnieć nie tylko swoimi umiejętnościami tenisowymi, jak Portugalka Michelle Larcher de Brito. Poza tym znaczna część triumfatorów Orange Bowl gra na dosyć przeciętnym poziomie, ale ich nazwiska mogą być zapamiętane. Mowa tu m.in. o Gabrieli Dabrowski, Dominicu Thiem, Ricardasie Berankisie, czy Lauren Davis. Dwie ostatnie postacie zanotowały nawet występy w pierwszej setce rankingu.

Jak widać po podanych przeze mnie przykładach, triumf w nie tylko tej, ale różnego rodzaju imprezach juniorskich, nie przynosi zawsze pozytywnego odzwierciedlenia w późniejszej, profesjonalnej karierze seniorskiej. Czasami jest wręcz przeciwnie, widać, że próby "rozegrania się" przed poważniejszymi występami dają tylko negatywne rezultaty. Wystarczy tylko spojrzeć na obecną czołówkę rankingu, zarówno wśród pań, jak i panów, a widać, że nie byli oni orłami w młodości, lub w ogóle stronili od tego typu występów. I jak widać, wyszło im to na dobre.

W tym roku wśród chłopaków startowało aż trzech naszych reprezentantów - Philip Gresk, Jan Zieliński i ten, z którym wiązaliśmy największe nadzieje, czyli Kamil Majchrzak, który dotarł do 3. rundy, przegrywając z Naoki Nakagawą. Ale jak już wspomniałem kilka linijek wcześniej, nie należy się tym zamartwiać. Całą rywalizację dosyć niespodziewanie wygrał 15-letni reprezentant Stanów Zjednoczonych, Francis Tiafoe, który w decydującym meczu pokonał Stefana Kozlova. Nie dość, że został on najmłodszym triumfatorem Orange Bowl w historii (oczywiście cały czas mowa o kategorii do lat 18), to historia jego osoby jest bardzo ciekawa i zachęcam do poszukania informacji na jego temat.
Wśród pań żadnej poważnej niespodzianki nie odnotowano, wygrała "jedynka", Rosjanka Varvara Flink, której nazwisko już kiedyś można było usłyszeć. Ograła ona w finale "dwójkę", Serbkę Ivanę Jorovic.

Jak co roku, ciekaw jestem, jak w niedalekiej przyszłości potoczą się losy triumfatorów Orange Bowl. Oczywiście chcę, żeby imponowali oni takimi rezultatami również za kilka lat. Ale to nie ode mnie zależy, ważna jest tu zarówno psychika, jak i przygotowanie fizyczne. Nie ma też żadnych wątpliwości, że sami zainteresowani chcą być znani dłużej i dorównać swoim idolom, których na pewno mają. Potrzeba tylko przezwyciężyć swoje słabości, bo każdy wie, że droga do sławy to nie jest autostrada i żeby dojechać do upragnionego celu trzeba zawsze uważać i nie poddawać się, właśnie mimo różnych przeciwności losu. Na szczęście osoby takie jak Tiafoe, czy Flink mają marzenia i dążą do ich spełnienia, a to już z całą pewnością jest ponad połowa sukcesu.


czwartek, 12 grudnia 2013

(Sparing)partner do wszystkiego.

O takich osobach mówi się bardzo mało, bardzo rzadko, lub wcale. Zazwyczaj słyszymy, że oni są, a nie wiemy, jak się nazywają. Jednak mamy czasami do czynienia z wyjątkami, o których możemy przeczytać, i nie zawsze są to miłe i przyjemne sytuacje. W tym przypadku pierwszy do głowy przychodzi mi 30-letni były reprezentant Monako, Thomas Drouet, który miał "szczęście" przez pewien okres być sparingpartnerem obiecującego i zarazem zbuntowanego Australijczyka Bernarda Tomica. Sam gracz jednak nie zawinił, a okazał się nim jego ojciec, John, który podczas tegorocznej wyprawy do Madrytu pobił Droueta, łamiąc mu nos i uszkadzając kręgi szyjne. Inną ciekawą postacią na tym stanowisku jest niegdyś 130. w rankingu tenisistów, Niemiec Dieter Kindlmann. Otóż podczas jednego z wywiadów wyznał, że w umowie o pracę zawartej z samą Marią Sharapovą ma... zakaz uprawiania seksu. Tak, z Rosjanką. Za złamanie tej zasady grozi mu bardzo wysoka kara pieniężna.

Jak widać, różne losy mogą spotkać osoby podejmujące się tej pracy. Jednak nie zawsze są one mało przyjemne, i z tenisistką, z którą się pracuje, można się zaprzyjaźnić i ufać jej bezgranicznie. Wydaje się to niemożliwe, ale wystarczy tylko spojrzeć na postać Aleksandra "Saschy" Bajina.
Urodził się on w Serbii, ale dorastał na południu Niemiec, w Monachium. Podobnie jak większość sparingpartnerów, grał profesjonalnie w tenisa. Był nawet bardzo obiecującym juniorem, ale szanse na poważny rozwój kariery zostały zaprzepaszczone po śmierci jego ojca w wypadku samochodowym, kiedy kompletnie stracił motywację do gry. Swoje występy "zatrzymał" na etapie futuresów, w których, nie oszukujmy się, nie popisywał się. Jego najlepszą pozycją w rankingu była 1149. w 2007 roku. W tym samym sezonie podpisał, jak się później okazało, najlepszy z możliwych dla niego kontraktów - z obecną liderką rankingu, Sereną Williams.

Na początek nie był jednak przekonany co do tego typu zajęcia. Pracę u Amerykanki otrzymał zupełnie przypadkiem, i żeby było ciekawiej, nie zgodził się od razu. Propozycję otrzymał telefonicznie, kiedy był na jakiejś imprezie. Zadzwonił do niego Jovan Savic, były partner tenisowy Sereny, reprezentujący kiedyś na korcie barwy Jugosławii. Na początku Sasha nie zgodził się, jednak w miarę rozkręcania się imprezy człowiekowi łatwiej podejmować różne (czasami dziwne) decyzje. Tak było i tym razem, i pierwsze wspólne treningi miały miejsce przed wielkoszlemowych French Open 2007. Od tego momentu oboje poczuli, że są dla siebie "stworzeni". On robił wszystko, co chciała Serena, ona była bardzo zadowolona z tej współpracy.

O tym, jak ważną osobą dla Sereny jest Bajin, widzimy różnie w filmie o siostrach Williams. Jest on dla niej nie tylko trenerem, ale też terapeutą, ochroniarzem, chłopcem na posyłki, powiernikiem, doradcą, naciąga rakiety, i co najważniejsze, naśladuje styl gry jej największy rywalek. Jest przy wzlotach i upadkach Amerykanki, kiedy zdobywała dziewięć tytułów wielkoszlemowych i złota olimpijskie, ale też, gdy walczyła o życie w szpitalu, mając zakrzep krwi. Są jak rodzina, to dla niej starszy brat. Williams podczas dramatycznej porażki w pierwszej rundzie French Open 2012 zamknęła się w sobie, non-stop płakała, chciała rozmawiać tylko z Sashą, bo wiedziała, że nikt inny w tej chwili tak jej nie zrozumie, nie wysłucha i nie pomoże.

"Big Sascha", bo tak mówią na niego najbliżsi (ale sam też siebie tak nazywa) również odnalazł w Amerykance bratnią duszę. Wyłącznie jej zwierza się z najbardziej krępujących i intymnych sekretów, nie opuszcza jej na krok, robi jej nawet zakupu, a gdy razem chcą się zrelaksować, śpiewają karaoke - ulubione zajęcie mistrzyni z Saginaw. Bajin robi wszystko, aby jak najlepiej zmotywować Amerykankę. Potrafi nawet wejść na kort i zatańczyć, aby jego "podopieczna" poczuła się zrelaksowana. Sama Serena mówi, że jest on psychiczny, pozytywnie stuknięty, ale uwielbia to w nim i napędza ją to do jeszcze większej, bardziej wytężonej pracy. Poza "rozpieszczaniem" Sasha wie też, kiedy młodsza siostra jej zła i nie chce z nikim rozmawiać, rozumieją się po prostu bez słów.

Jak to w każdym duecie tego typu, zdarzają się też mniejsze lub większe sprzeczki. Amerykanka pewnego razu bardzo zdenerwowała się, gdy Bajin powiedział w żarcie, że podczas jej nieobecności na korcie z powodów zdrowotnych, będzie trenował z Australijką Jeleną Dokic. Był też bardzo blisko wyrzucenia z pracy, w szczególności, gdy nie grała dobrze przy własnej publiczności. Podczas tego poświęcenia, jakim jest trening z liderką rankingu, cierpią bardzo również jego sprawy osobiste. Nie ma on czasu na związek z dziewczyną, założenie rodziny, a w domu bywa bardzo rzadko, z matką widuje się jedynie dwa razy w roku. Mimo tego, cały czas nie żałuje swojego wyboru.

Jako opiekun najlepszej, czyli zarazem najbogatszej tenisistki na świecie, sam nie może narzekać na swoje zarobki. Ma on godną pensję, która zaspokoi prawie każdą jego potrzebę. Są opłacone też jego wszystkie podróże po całym świecie, a także posiada wejściówki na różne imprezy kulturalne, w szczególności koncerty.

Nikt nie ma wątpliwości, że ta praca go wciągnęła. Sam wspomina, że po zakończeniu kariery przez Serenę, będzie starał się pracować z inną tenisistką, bo właśnie do takich celów, do takiej pomocy się urodził i w pełni go to satysfakcjonuje. Pytanie tylko, czy z kolejną podopieczną nawiąże tak fantastyczną więź, relację już nie pracownik-pracodawca, a przyjaciel-przyjaciółka. Jak dla mnie jedno jest pewne, Sasha i Serena nie zakończą kontaktu między sobą tak po prostu, bez żadnych powodów, nie wierzę nawet, że kłótnia doprowadzi do czegoś podobnego. Może inni sparingpartnerzy powinni brać z niego przykład? To też zależy od ich charakterów, bo pewne jest, że nie wszyscy chcieliby być tak rozpoznawalni jak on i ich zadanie to poświęcenie się w pełni treningom. Ciężko jednak znaleźć inną osobę na tym szczeblu, która bardzo dobrze dzieli dwie kwestie - pomoc Serenie Williams w osiągnięciu jak najlepszej dyspozycji i "bywanie" na różnego rodzaju eventach, czy "ćwierkanie" na różnych portalach społecznościowych.


sobota, 7 grudnia 2013

David.

8 lipca 2013 zawodnik ten po raz pierwszy w swojej karierze awansował na trzecie miejsce w rankingu. Przez jakiś czas był nawet najlepszym Hiszpanem. Ten sezon też zakończył na najniższym stopniu podium, ustępując Nadalowi i Djokovicovi. Kilka miesięcy temu odniósł swój największy sukces, zagrał w finale turnieju wielkoszlemowego - we French Open. Kolejny reprezentant starszego pokolenia, skończył w tym roku 31 lat. Takie wstępne słowa charakteryzują oczywiście Davida Ferrera.

"Ferru", bo tak nazywany przez bliskich, przyszedł na świat w miejscowości Xabia, nieopodal Walencji. Grę w tenisa rozpoczął we wczesnych latach, wzorując się na jego starszym bracie, Javierze, który był bardzo dobrym juniorem, a obecnie jest dyrektorem w akademii tenisowej Ferrerów, w ich rodzinnym mieście. W wieku 13 lat David przeniósł się do Gandii, a dwa lata później rozpoczął szkolenie w bardzo prestiżowej Katalońskiej Federacji Tenisowej w Barcelonie. Kilka miesięcy spędził też w akademii Juana Carlosa Ferrero, aby następnie wrócić do "swojej" Xabii.

Przed oficjalnym "wejściem" do profesjonalnych rozgrywek grał w futuresach i challengerach. Pierwszą imprezę tego typu wygrał w Sopocie, bardzo często występował w naszym kraju. Premierowy mecz w zawodach rangi ATP rozegrał w 2002, w Estoril, gdzie sklasyfikowany na miejscu 207. rywalizował jak równy z równym, z ówczesnym numerem 7, Rosjaninem Maratem Safinem, któremu ugrał nawet seta. W tym samym sezonie wygrał też pierwszy turniej, w stolicy Rumunii - Bukareszcie, w finale ogrywając Jose Acasuso. Rok później zadebiutował też od razu we wszystkich imprezach wielkoszlemowych, ale świata tam nie zawojował. Jego kariera jednak cały czas nabierała tempa.

W 2004 seryjnie pojawiał się w ćwierćfinałach, pokonał nawet graczy z czołowej dziesiątki (Davida Nalbandiana i Sebastiana Grosjeana) i wreszcie awansował do najlepszej pięćdziesiątki rankingu. W 2005 odniósł triumf w dwóch imprezach deblowych, w których partnerował Santiago Venturze. Podczas Roland Garros wyeliminował obrońcę tytułu - Gastona Gaudio. Do pełni szczęścia brakowało mu tylko kolejnego trofeum w singlu. Odkuł się rok później, w Stuttgarcie, imprezie rangi ATP 500, gdzie ponownie ograł Jose Acasuso.

Sezon 2007 to kolejne wielkie triumfy. Cieszył się ze zwycięstwa w Auckland, Bastad i Tokio, pierwszy raz zarobił ponad milion dolarów w rok, awansował do półfinału Wielkiego Szlema - US Open, i co najważniejsze, wreszcie awansował do czołowej dziesiątki rankingu i zaczął być brany pod uwagę, jako pretendent do triumfu w tych ważniejszych imprezach. W roku olimpijskim zapisał na swoje konto triumf na kortach trawiastych, w Hertogenbosch, i od teraz może poszczycić się wygranymi na wszystkich typach nawierzchni. W kolejnych latach Ferrer coraz częściej notował bardzo dobre występy w zawodach dużej rangi, bywał w finałach turniejów ATP 1000, oczywiście najczęściej na ulubionej czerwonej mączce. Niestety pozytywne rezultaty w tego typu imprezach nie przyniosły odzwierciedlenia w Wielkim Szlemie, gdzie w sezonach 2009-2011, oprócz półfinału AO 2011, nie przebrnął czwartej rundy. Kolejne poważne zmiany przyniósł następny olimpijski sezon.

W 2012 rozegrał aż 91 meczów, z czego 76 było zwycięskich. Nagrody dla triumfatora odbierał w Auckland, Buenos Aires, Acapulco, Hertogenbosch, Bastad, Walenji i Paryżu, gdzie pokonał Jerzego Janowicza i wreszcie zwyciężył w imprezie rangi ATP 1000. W startach wielkoszlemowych nie odpadał wcześniej niż w ćwierćfinale. Zarobił też ponad 4 miliony dolarów. Natomiast w niedawno zakończonym sezonie dobił do prawie 5 milionów. Nie dał rywalom żadnych szans w Auckland i Buenos Aires, a tylko jeden zawodnik był od niego lepszy w Acapulco, Miami, Oeiras, French Open, Sztokholmie, Walencji i Paryżu. Doszedł do ćwierćfinału w Wimbledonie i US Open, półfinału Australian Open i, jak już wspomniałem, finału Roland Garros.

Hiszpan stara się mocno chronić swoje życie prywatne. Wiadomo jednak, że jego dziewczyną jest Marta Tornel, która wraz z rodzicami założyła własny sklep optyczny. Para ta poznała się dzięki żonie jego obecnego trenera, Javiera Piles, i jest uważana za jeden z najlepiej wyglądających duetów w tym sporcie. Poza wychodzeniem na kort, David lubi grać w piłkę nożną i koszykówkę, a jego ulubionym klubem jest FC Valencia. Uwielbia też gotować i w każdej wolnej chwili czyta książki.

Jak większość tenisistów z tych rejonów Europy, tak i Ferrer preferuje grę na wolnych nawierzchniach, czyli w szczególności ziemi. Podczas gry przemawia też za nim wzrost, tylko 175 cm, co powoduje, że jest on bardzo sprytny i zwinny, co możemy zauważyć podczas meczów w jego wykonaniu. Jest on na pewno bardzo trudnym przeciwnikiem, a rywale czują przed nim respekt. Jak widać po wynikach, jest on też coraz mocniej liczącym się zawodnikiem, i mimo że przekroczył on już 30 lat, to jest w stanie pokazać jeszcze swoje prawdziwe oblicze i wygrać z każdym tenisistą. Ja osobiście chcę, żeby tak było, ponieważ jest to bardzo sympatyczny gracz, który cały czas jest schowany w cieniu swojego utytułowanego rodaka - Rafaela Nadala.


piątek, 29 listopada 2013

Historyczna rywalizacja.

8 czerwca 2006 r.
Na kortach im. Rolanda Garrosa przyszedł czas na męskie ćwierćfinały. Podczas jednego z nich na plac gry wyszli dwaj gracze. Sklasyfikowany wówczas na pozycji wicelidera, Hiszpan Rafael Nadal i dopiero 63. w rankingu Serb Novak Djokovic. Wszystkie oczy były zwrócone oczywiście na tenisistę z Mallorci. I nic dziwnego, bo do pojedynku z tym mało znanym wówczas rywalem miał 57 meczów z rzędu wygranych właśnie na nawierzchni ziemnej. Nic nie było mu w stanie przeszkodzić. I żadnej sensacji nie odnotowano. Serb przy stanie 4:6 4:6 zszedł z kortu z powodu kontuzji pleców i uda. Nadal wygrał cały French Open. Jednak nikt nie pomyślał wtedy, że rywalizacja tych dwóch zawodników może zapisać się na stałe na kartach historii.

Przed tym spotkaniem Djokovic nie miał na koncie żadnych poważnych wyników. Nieśmiało wchodził do pierwszej setki i często odpadał w początkowych fazach imprez. Dopiero te wydarzenie przyniosło poważniejszą zmianę i już miesiąc później wygrał swoją pierwszą imprezę - w holenderskim Amersfoort. Co innego, jeśli mówimy o Nadalu. Jest on tylko rok starszy od Serba, a w tym samym momencie miał już na swoim koncie zapisany triumf właśnie we French Open. Hiszpan miło również wspomina zawody w Sopocie, które wygrał jako w pierwsze w swojej niewątpliwie bogatej karierze. Jak widać, początkowe losy obu tenisistów potoczyły się zgoła inaczej, ale wiemy, że przyniosły bardzo pożądane skutki.

29 marca 2007 r.
To było ich kolejne spotkanie w niespełna dwa tygodnie. Po finale imprezy w Indian Wells, w tym dniu rozegrali ćwierćfinał w Miami. Djokovic nie był już mało znanym graczem. Zawitał do pierwszej dziesiątki i na arenie międzynarodowej pokazywał się z coraz lepszej strony. Na tyle dobrej, że zaskoczył kibiców, bukmacherów (kurs na niego wynosił 4,46$) i nawet sam siebie. Wygrał 6:3 6:4 i jak powiedział po pomeczowym wywiadzie, odniósł największe i najważniejsze zwycięstwo w karierze nad najlepszym jak do tej pory zawodnikiem. To nie było też jego ostatnie słowo. W półfinale zdemolował Andy'ego Murraya, aby w finale ograć Guillermo Canasa. Jak się w przyszłości okazało, był to jeden z jego ulubionych turniejów. Triumfował tu jeszcze w 2011 i 2012 roku.

Przez następne lata rywalizacja była bardziej wyrównana, ale same wyniki nie przynosiły żadnych dużych niespodzianek. Na czerwonej mączce Nadal był nietykalny, Djokovic próbował swoich sił na innych nawierzchniach, wygrywał m.in. w 2008 w Cincinnati, w 2009 ponownie w Cincinnati i paryskiej hali Bercy, czy ATP World Tour Finals (z którego obydwaj nie wyszli wtedy z grupy). Te rezultaty były wręcz niczym w porównaniu do tych osiągniętych przez Nadala. Hiszpan odniósł zwycięstwo podczas Roland Garros 2008, tryptyku Monte Carlo-Rzym-Madryt w 2009, Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie, czy pierwszym wspólnym finale wielkoszlemowym - US Open. Nikt nie podejrzewał, że następne pojedynki przyniosą odmienne scenariusze. W 2011 Serb gra jak natchniony - rozgrywa najlepszy sezon w karierze. Obaj spotykają się tylko w finałach i wszystkie do tej pory (Indian Wells, Miami, Madryt, Rzym) Novak zapisuje na swoją korzyść.

3 lipca 2011 r.
Kolejnym pojedynkiem był finał Wimbledonu. Wszyscy czekali na niego z niecierpliwością. Trybuny szczelnie wypełnione. Djokovic zaczął pojedynek z wysokiego C. Nie dawał rywalowi żadnych szans i wygrał dwa pierwsze sety. W trzecim Nadal udowodnił swoje umiejętności i wierzył, że powtórzy osiągnięcie Henri Cocheta z 1927, kiedy zdobył puchar przegrywając dwie pierwsze partie (w meczu z Jeanem Borotrą). Marzenia spełzły na niczym i Serb wreszcie cieszył się z wielkoszlemowego tytułu. Nareszcie pokonał Nadala w imprezie tej rangi. Co więcej, dzień później też premierowo został liderem rankingu. Czego chcieć więcej? Sezon spotkań zakończyli podczas decydującego spotkania na Flushing Meadows. Novak podkreślił swoją dominację w ponad czterogodzinnym boju. Jednak było to tylko preludium do tego, co stało się w przyszłym roku.

29 stycznia 2012 r.
Genialne. Niesamowite. Fantastyczne. Cudowne. Tylko tak można określić te widowisko, czyli finał Australian Open, przez wielu uważany (i słusznie) za najlepszy mecz w historii tenisa. Trwał on 5 godzin i 53 minuty (najdłuższy w Wielkim Szlemie), a poprzedni rekord (finał US Open 1988 między Matsem Wilanderem a Ivanem Lendlem) został pobity o 59 minut. Całość stała na ogromnie wysokim poziomie. Ani jeden, ani drugi nie poddawał się do samego końca. Podkreśla to też fakt, że w 5. secie przy stanie 5-4 zafundowali oni przepiękną 32-punktową wymianę nagrodzoną owacją na stojąco. Pierwszy skapitulował Hiszpan. Jak wyniszczający był to pojedynek, widać było podczas ceremonii nagradzania, kiedy zawodnicy musieli usiąść na krzesełkach, ponieważ nie byli w stanie stać na nogach, które łapały skurcze. Jeszcze większy podziw należy się Serbowi, który w półfinale grał z Andy Murrayem przez 4h i 50 min.

Jednak do 8. zwycięstwa Djokovica z rzędu nie doszło. Został z kretesem zatrzymany przez Hiszpana na jego królewskiej nawierzchni, w Monte Carlo, Rzymie i French Open. Rzecz historyczna stałą się rok później, w mieście kasyn i pięknych plaż. Wygrywający osiem imprez z rzędu (najwięcej w historii) Nadal musiał uznać wyższość Serba, który wręcz nie dał rywalowi żadnych szans. Odegrał się on za to podczas Roland Garros, gdzie obaj zafundowali kibicom kolejne genialne widowisko, które zostało okrzyknięte najlepszym meczem wielkoszlemowym w całym sezonie. Wielkiego zdziwienia oczywiście być nie może. Hiszpan, który w lutym powrócił po dłuższej przerwie, rozkręcał się coraz bardziej, a prawdziwy popis dał podczas amerykańskiej serii. Do finału US Open miał 16 wygranych meczów z rzędu.

9 września 2013
Był to ich 37. wspólny pojedynek. Wyrównali tym samym rekord w tej kategorii (w Erze Open) należący do Ivana Lendla i Johna McEnroe. Pierwszy set zapisano na konto Rafaela, który sam mówił, że była to jedna z jego najlepszych partii od dawien dawna. Tej wysokiej formy nie utrzymał w następnej rozgrywce. Mimo tego będący we wspaniałej dyspozycji Nadal nie stracił rezonu i zapisał na swoje konto trzynasty wielkoszlemowych tytuł. Zarobił też niewyobrażalną kwotę 3,6 mln dolarów ze względu na triumf w całym cyklu US Open Series. Bez wątpienia widać, że sierpień i początek września to deklasacja jednego zawodnika - Rafaela Nadala.
Dwa ostanie pojedynki nie przynosiły żadnych większych emocji. Spotkali się w finałach China Open i ATP World Tour Finals. Oba mecze wygrał Novak wynikiem 6:3 6:4. Poza tym rozgrywali też liczne wspólne mecze pokazowe. Odbijali też piłki w nietypowych miejscach, ostatnio na "dryfującym" korcie, w Patagonii, obok lodowca Perito Moreno.

Obecny stan rywalizacji tych dwóch panów to 22-17 na korzyść starszego z nich. Jest jednak jeszcze kilka ciekawostek, które dodatkowo utwierdzają nas w przekonaniu, dlaczego ta rywalizacja jest historyczna. To ich mecze figurują na pierwszym miejscu, jako najdłuższy w Wielkim Szlemie, w Australian Open, trzysetowy pojedynek w Erze Open; grali w prawie wszystkich turniejach ATP Masters 1000 (pozostał Szanghaj); tylko oni po 1968 spotkali się w każdym z finałów wielkoszlemowych i to z rzędu (Wimbledon 2011 - Roland Garros 2012). Patrząc na podsumowanie na poszczególnych nawierzchniach, to na hardzie rządzi Djokovic, na pozostałych Nadal. Jeśli dochodziło już do finału, to odrobinę lepiej presję wytrzymywał Serb (10-9). Takie wyliczenia i podsumowania można robić bez końca. Warto jednak wspomnieć również, jak ta rywalizacja wygląda na tle innych, w całej historii tenisa.

Wśród pań najwięcej pojedynków w historii, bo aż 80 rozegrały ze sobą Chris Evert i Martina Navratilova (lata 1973-1988). Jak już wspomniałem, Hiszpan i Serb pojawiali się wspólnie na korcie najwięcej razy w "czasach nowożytnych" tenisa. Wszystko przebili jednak dwaj inni zawodnicy. W latach 1957-1970 Pancho Gonzalez i Ken Rosewall spotykali się... 182 razy! Daje to 13 pojedynków na sezon. Oczywiście teraz jest to wręcz niewyobrażalne. Wróćmy jednak do teraźniejszości. Nadal jest rok starszy od Djokovica i ma 27 lat. To jest też ważne w kontekście ich przyszłych spotkań, które z całą pewnością nadejdą i będą równie emocjonujące, jak te poprzednie. Pytanie tylko, jak długo to będzie trwało. Zależy to oczywiście od samych zainteresowanych, ale też od ich zdrowia, które ostatnimi czasy, w szczególności u Hiszpana lekko szwankuje. Ciężko przewidywać takie momenty, w szczególności, jeśli sami tenisiści nie wiedzą, ile lat utrzymają się na wysokim poziomie w męskim tourze. Patrząc racjonalnie, ci zawodnicy mogą spotykać się jeszcze przez kolejne 4-5 lat. Chyba wszyscy chcieliby, żeby odbywało się to jak najdłużej, bo bez dwóch zdań, żadna inna rywalizacja nie elektryzuje tak publiczności, jak ta i też bardzo ciężko byłoby znaleźć inną parę tenisistów, która sprostałaby dorównaniu poziomowi Rafaela Nadala i Novak Djokovica, dwóch liderów rankingu.


poniedziałek, 25 listopada 2013

Prekursorka.

Po kolejnej turniejowej wygranej Sereny Williams, tym razem podczas Mutua Madrid Open, w stolicy Hiszpanii przyszedł czas na dekorację. Niby nic szczególnego, ale w pewnym momencie wszystko wokół przyćmił jeden osobnik. Był to jej najukochańszy Chip, pies rasy Yorkshire terrier. Skradł on serce Amerykanki na tyle, że zaczęła go zabierać ze sobą na turnieje, a podczas treningów biega u jej boku. Poza tym Serena posiada również dwa inne psy: Jackie (Jack Russell terrier, która jest u jej boku od czasów liceum) i Lorelei (Maltańczyk). Oprócz Williams tym zwierzętom nie mogły się oprzeć takie gwiazdy, jak siostra Venus, Novak Djokovic (pudel, Pierre), Maria Sharapova, czy Andy Roddick (i jego buldog... Billie Jean - tak, na cześć tej B. J. King).

Gdy w tym momencie przytoczę nazwisko Bethanie Mattek-Sands, to większość pomyśli, że pojawiło się ono ni z gruszki, ni z pietruszki. Może jednak znajdą się tacy, którym coś zaświta w głowie. I tu mają rację ci drudzy. Ani Serena nie była pierwszą, która tak mocno akcentuje przywiązanie do zwierząt, ani ona i Bethanie Mattek-Sands nie były tymi, które zapoczątkowały modę na szokujące stroje. Te dwie "pasje" połączyła jedna z największych (jak byśmy obecnie powiedzieli) skandalistek w tenisie - i to ponad 40 lat temu. Była to Francoise Durr.

Na świat przyszła w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia w Algierii. Tak jak widać w imieniu, jest ona bardzo związana z Francją, której barwy oczywiście reprezentowała podczas gry. Bez dwóch zdań można powiedzieć, że lubiła szokować, czego nigdy nie ukrywała. To właśnie Francoise była pierwszą zawodniczką, która na turnieje podróżowała ze swoim psem Topspinem (rasy Airedale terrier), który nawet wnosił swojej pani rakietę na kort, a zdjęcie ukazujące tę sytuację są sprzedawane na różnych stronach internetowych po dziś dzień.

Jeszcze "ciekawiej" robiło się, gdy Durr prezentowała swoje stroje podczas meczów. Francuzka była też pierwszą tenisistką, która nosiła sukienki z odkrytymi plecami. Żeby jeszcze dodać pikanterii, to najczęściej taki ubiór prezentowała w świątyni tenisa, na Wimbledonie, gdzie, jak wiemy, panują bardzo restrykcyjne zasady właśnie jeśli chodzi o tę kwestię. Z tego powodu spotykały ją czasami niezbyt miłe sytuacje. W 1978 podczas Wielkiego Szlema właśnie w Londynie podczas meczu trzeciej rundy z Betty Stove, Francoise została nawet poproszona o zmianę sukienki, gdyż była ona zbyt wulgarna i kolorowa. Nie pomogło jej to, a spotkanie przegrała gładko 3:6 2:6. Oprócz tej części garderoby jej znakiem rozpoznawczym były też różne dziwne akcesoria, a w szczególności skarpetki, które sięgały nawet kolan. Obecne tenisistki mogą się od niej tylko uczyć.

Francuzka nie lubiła też chować języka za zębami. Była znana z tego, że używała niecenzuralnych słów w języku kraju, w jakim grała. Często się też przekomarzała, nie zgadzała się z decyzjami sędziów głównych i liniowych, a nawet raz, podczas spornego punktu ignorując wszystko usiadła na ławce. Taki późniejszy John McEnroe, prawda? Jej ogólna taktyka gry też nie była bardzo typowa. W swoim repertuarze miała niekonwencjonalne uderzenia i technikę poruszania się po korcie. Co ciekawe, przynosiło to Francuzce duże korzyści. Mimo tych niektórych wad Durr była znakomitym taktykiem, świetnie była przygotowana pod względem psychicznym, jak i fizycznym, zaskakiwała zagraniami, w szczególności bekhendem i lobem, który eksperci uważali, że ustępował tylko temu wykonywanemu przez Chris Evert.

Może to też było przyczyną, że właśnie z tą Amerykanką Francoise nigdy nie wygrała meczu, była to dla niej swego rodzaju klątwa. Co innego, jeśli spotykała się z innymi dobrymi zawodniczkami, takimi jak King, Goolagond, Smith Court, Wade. Co ciekawe, w wieku 34 lat pokonała nawet Martinę Navratilovą i to bardzo gładko - 6:1 6:1, podczas turnieju w Palm Springs. W tym samym roku (1976) wygrała jedyny w swojej karierze Wimbledon, w mikście, w parze z Australijczykiem Tony Roche. W singlu w całej historii występów wygrała 26 tytułów, w tym raz Wielki Szlem. Był to rok 1967, czyli sezon przed rozpoczęciem Ery Open. Durr wygrała wówczas Mistrzostwo Francji, w finale pokonując w trzech setach Lesley Turner. (Kolejną Francuzką, która później wygrała u siebie była Mary Pierce, na sam koniec XX wieku). W grze pojedynczej przez ponad 10 lat utrzymywał się w czołowej dziesiątce, a jej najlepszym miejscem było 3. w 1967 roku.

Jej największym konikiem była jednak gra deblowa. W tej kategorii wygrała 60. imprez (w tym 11 Wielkich Szlemów). Co ciekawe, pięć tytułów najwyższej rangi we Francji zdobyła z trzema różnymi partnerkami. Jednak największą sławę osiągnęła z Holenderką Betty Stove. Była to jedna z najlepszych ówczesnych par, która zajmowała pozycję lidera rankingu. Francuzka była też w gronie 20. najbardziej wyróżniających się tenisistek w latach 1965-1985 nominowanych przez Tennis Magazine. Swojego rezonu Durr nie traciła też po zakończeniu kariery.
Największym ewenementem było to, że swoje jedyne dziecko urodziła w wieku 46 lat. W tym samym roku (1988) otrzymała też honorowe członkostwo WTA. Była też kapitanem Fed Cup, w latach 1983, 93-96, gdzie najdalej reprezentacja zaszła do półfinału. Zajęcie przez nią posady dyrektora ds. kobiecego tenisa we Francuskiej Federacji Tenisowej w 1993 przyniosło lekkie odrodzenie. Zrezygnowała z tego urzędu w 2002. Rok później została włączona do Międzynarodowej Tenisowej Galerii Sław, wspólnie z Borisem Beckerem, Nancy Richey (z którą miała okazję rywalizować) i Brianem Tobin, Australijczykiem, który w latach 1991-1999 był prezydentem Międzynarodowej Federacji Tenisowej i bardzo mocno przyczynił się do popularyzacji tenisa na świecie.

Jak widać po przytoczeniu sylwetki Francoise Durr, nawet kilkadziesiąt lat temu można szokować. Co więcej, było to w pewnym sensie bardziej odczuwalne, gdyż tenis wówczas uważany za nieskazitelny został trochę "ubarwiony" przez tę zawodniczkę. Gorzej jest się przebić takim osobom w dzisiejszych czasach, które są o wiele bardziej otwarte na tenisistów tego typu. Mimo tych wszystkich dywagacji, jedno jest pewne, mamy tu do czynienia z jedną z ciekawszych prekursorek w żeńskim tenisie.


środa, 20 listopada 2013

Wasza wysokość.

Od kilku lat w światowej czołówce coraz częściej dochodzą do głosu tenisiści, którzy na kortach dominują swoim wzrostem. Zmiana ta trwa już dłuższy okres, co potwierdzają niektóre wyliczenia. Dokładnie 10 lat temu średnia wysokość graczy z czołowej dziesiątki wynosiła 183,2 cm, a nad innymi wywyższał się Marh Phillipoussis (196 cm), pięć lat później nastąpił ogromny skok - do średniej 186,8 cm. Obecnie ten rekord został wyśrubowany do 187,3 cm, a w najlepszej trzydziestce średnia wynosi 188,1 cm. Do tego jeszcze dużo zawodników "gigantów", czyli tych ponad dwumetrowych. Zaliczają się do nich m.in. John Isner (208 cm), Kevin Anderson i Jerzy Janowicz (203 cm) oraz rekordzista - Chorwat Ivo Karlovic - 211 cm. Obecnie w czołowej 30. tylko trzech graczy "imponuje" wzrostem poniżej 180 cm, a wśród nich jest 3. na liście, Hiszpan David Ferrer.

Jednym z pierwszych, których w tamtych latach imponował wzrostem był Boris Becker. Jego 1,90 m dało mu kilka spektakularnych triumfów, ale też tych mniej udanych występów. Oprócz niego na arenie pojawiali się np. Goran Ivanisevic, Richard Krajicek, czy Greg Rusedski. Żaden z nich nie przekroczył tej "magicznej" granicy dwóch metrów. Jednakże wszyscy zadziwiali niespodziewanymi triumfami, nawet w imprezach Wielkiego Szlema. Ich gra opierała się przede wszystkim na atomowym serwisie i częstych wyprawach do siatki. Minusem była bardzo słaba zwinność i mała  umiejętność rozgrywania dobrych wymian z głębi kortu. Jak można teraz zauważyć, niektóre z tych elementów zostały we krwi po dziś dzień.

Obecnie po tych dryblasach widać, że nie czerpią oni większej przyjemności z grania stojąc w okolicach pola serwisowego. Ich domeną są najczęściej ostre wymiany z końcowej linii. Chociaż i takie mogą sprawiać problem, gdy potrwają kilkanaście odbić. Co ciekawe, tacy gracze dodają swoje trzy grosze nawet na wolnej nawierzchnie, co było nie do pomyślenia jeszcze kilkanaście lat temu (chyba, że nazywało się Gustavo Kuerten). Pora jednak przejść do analizy wyników poszczególnych graczy i zobaczyć, jak oni się spisują.
W 2009 roku mający świetny sezon Argentyńczyk Juan Martin del Potro rozkochał w sobie nowojorskich kibiców. Wygrał on wówczas US Open, w finale pokonując Rogera Federera, a w półfinale Rafaela Nadala, oddając mu zaledwie sześć gemów. W ostatnich turniejach ten zawodnik pokazywał się z równie świetnej formy, w szczególności podczas ATP World Tour Finals. Aż strach się bać, co będzie w następnym sezonie.
Rok po osiągnięciu Argentyńczyka swoją życiową formę prezentował Tomas Berdych. Czech dotarł do finału wimbledońskiego po drodze ogrywając m.in. Federera i Novaka Djokovica. Niestety, w decydującym pojedynku przegrał on zarówno z rywalem (R. Nadalem), ale też ze swoją psychiką. Dwa sezony później dotarł do półfinału US Open, gdzie ograł go Murray (ale też potworny wiatr, który wywalał krzesełka).
Objawieniem kilku ostatnich lat jest też (obecnie najlepszy w swoim kraju) John Isner. Mimo że Amerykanin nie odnosił jakichś spektakularnych triumfów turniejowych, to dał o sobie znać w kilku meczach z najlepszymi rywalami. Pierwszy raz było to przed dwoma laty, podczas Roland Garros, kiedy w 1r. doprowadził do pięciosetowego boju z samym Rafaelem Nadelem. W kolejnym sezonie podczas turnieju w Indian Wells rozegrał kolejny dramatyczny, wygrany pojedynek, tym razem z Novakiem Djokovicem.
Powody do zadowolenia mamy też my. Mowa tu oczywiście o Jerzym Janowiczu, dla którego swego rodzaju odskocznią do czołówki była ubiegłoroczna impreza w hali Bercy. Pamiętamy jego drogę do finału, gdzie ogrywał Cilica, Tipsarevica, czy Murraya.

Jak już trochę wcześniej wspominałem, największym atutem zawodników o takim wzroście jest oczywiście serwis. A to jest jeden z najważniejszych elementów tenisa, bo bez dobrego podania ciężko jest zawojować męskie rozgrywki. I może po części to jest rozwiązanie zagadki odnośnie tak dobrych występów tych wysokich graczy. To oni królują w szybkości serwisów, jak i ilości asów. Ale dlaczego tak się w ogóle dzieje? Odpowiedź jest prosta. Aby zagrać szybkie podanie i takie, które ma się zmieścić w korcie potrzebne jest trafienie w piłkę, gdy jest ona na jak największym pułapie. A to siłą rzeczy faworyzuje graczy pokroju Isner, czy del Potro. Wspomniany Amerykanin jest też rekordzistą w ilości asów - 113 (podczas tego niesamowitego meczu z N. Mahut w Wimbledonie). Na kolana powala też szybkość. Obecnym rekordzistą jest Samuel Groth, który podczas challengera w Busan, w meczu z Uladzimirem Ignatikiem posłał piłkę z niewyobrażalną prędkością 263 km/h. Drugi jest Albano Olivetti (258 km/h), a trzeci Ivo Karlovic (251 km/h). Co ciekawe, taką samą prędkość jak Chorwat uzyskał też Janowicz, podczas ubiegłorocznego challengera w Szczecinie, ale władze ATP nie uznały tego rekordu, ponieważ na korcie nie było wystarczająco dużo radarów mogących zmierzyć prędkość. Dla podkreślenia, jak ważny jest w tej sytuacji wzrost, należy dodać, że średnio w czołowej dziesiątce tego "rankingu" wynosi on 195 cm.

Mimo tych ogólnych pochwał, moje subiektywne odczucia nie są już aż tak pozytywne. Czasami bardzo ciężko ogląda mi się mecze z takimi tenisistami. Według mnie ciężko, poza serwisem, zauważyć jest zagrania bardzo dobre technicznie, a jedyne, co można dostrzec w ich grze to szukanie końcowych linii, które w większość kończy się wyrzuceniem piłki na aut. Kompletnie mnie odrzuca też sposób poruszania się na korcie, zwinności, co czasami wygląda, jakbyśmy wyrzucili krowę na lód. A i kondycji też nie należy im pozazdrościć. Zupełnym odmieńcem jest jednak Gael Monfils. Francuz, który ma 193 cm wzrostu na placu gry nie daje tego po sobie poznać. Dokonuje on tam rzeczy niemożliwych, poruszą się z niezwykłą szybkością i lekkością. Szkoda tylko, że jego kolana tego nie wytrzymują. I właśnie kontuzje, czy częste, chroniczne bóle różnych części ciała powodują, że wysocy tenisiści kończą swoje przygody z tenisem wcześniej niż inni.
Jedno jest pewne, jeśli gdzieś na horyzoncie pojawią się gracze tak wysocy, z takimi umiejętnościami jak Francuz, czy chociażby inni niżsi zawodnicy i ryzyko kontuzji będzie u nich niewielkie, to mogą być  to tenisiści nie do zatrzymania i nie do pokonania. Ale czy na pewno tak się stanie? O tym się jeszcze przekonamy.

Facebook - Felietony Tenisowe

poniedziałek, 11 listopada 2013

Podsumowanie sezonu ATP.

Fantastyczne emocje zafundowali nam na sam koniec sezonu tenisiści podczas ATP World Tour Finals. Nagrody za triumf zgarnęli Novak Djokovic i  David Marrero/Fernando Verdasco, którzy w finałach pokonali odpowiednio Rafaela Nadala i  braci Bryan (Bob i Mike) .
Już po raz piąty te zawody odbywają się w londyńskiej hali O2 Arena, która podczas meczów tenisowych może pomieścić 17,5 tys. widzów. I było to genialne posunięcie, bo widać, że kibice są mocno zaangażowani, a i miejsca są zapełnione do granic możliwości. Królem tej imprezy jest Roger Federer, który na 5 dotychczasowych imprez tutaj był trzy razy w finałach i dwa z nich wygrał. W tym roku na uwagę zasługuje jego świetny pojedynek z Juanem Martinem del Potro, który wygrał 4:6 7:6 7:5 i pokazał, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i nie należy go skreślać. Do Wielkiej Brytanii zawitamy jeszcze przez dwa następne sezony, a w 2016 cała śmietanka tenisa przeniesie się w inny zakątek Europy lub świata i spróbuje dorównać swoim poprzednikom.

Czas na kilka kategorii:
1. Zawodnik roku: Rafael Nadal
Nawet ludzie, którzy zbytnio nie przepadają za Hiszpanem zgodnie przyznają, że to był popis gry tego zawodnika. Powrócił on po kontuzji, w lutym, w chilijskim Vina del Mar, gdzie w finale przegrał z Horacio Zeballosem. Na 16 turniejowych występów raz odpadł w pierwszej rundzie (w Wimbledonie), dwa razy nie przebrnął bariery półfinału (Paryż i Szanghaj), w pozostałych imprezach grał w finałach (wygrał Sao Paulo, Acapulco, Indian Wells, Barcelonę, Madryt, Rzym, Roland Garros, Montreal, Cincinnati, US Open). No i oczywiście udany atak na pozycję lidera, i właśnie jako numer jeden Hiszpan zakończy sezon.
2. Debel roku: Bob/Mike Bryan
Genialni bracia, którzy zdemolowali rozgrywki ATP. Byli bardzo blisko zdobycia Klasycznego Wielkiego Szlema, jednak przegrali w półfinale US Open z Leanderem Paesem i Radkiem Stepankiem. Co więcej, na koniec sezonu mają prawie dwa razy więcej punktów niż drudzy w rankingu Alexander Peya i Bruno Soares.
3. Mecz roku: Rafael Nadal vs. Novak Djokovic, półfinał French Open (6:4 3:6 6:1 6:7 9:7)
Stojący na bardzo wysokim poziomie bój, który trwał 4h i 33 minuty porównywany przez większość do ich finału Australian Open 2012. Ciężko tu cokolwiek napisać, bo słowa nie wyrażą tego, co można zobaczyć w tym widowisku. Szkoda tylko, że nie był to finał, gdzie Nadal bez żadnych problemów, w trzech setach ograł rodaka - Davida Ferrera.
4, Odkrycie roku: Pablo Carreno Busta
Tego 22-latka jeszcze rok temu znały tylko osoby, która bardzo mocno interesują się tenisem, ponieważ od 2009 roku (początku kariery) podbijał tylko i wyłączenie futuresy i challengery. Wreszcie na poważnie występy na poziomie ATP zaczął brać w tym roku (chociaż jego pierwszą imprezą tej rangi był Sztokholm przed dwoma laty, kiedy w 1r. kwalifikacji przegrał z Czechem Ivo Minarem). Hiszpan podbił serca kibiców na początku maja, kiedy podczas turnieju w Oeiras awansował do półfinału. Dzięki temu i innym dobrym osiągnięciom Hiszpan awansował z 654. na początku roku na 65. miejsce w rankingu.
5. Niespodzianka roku: słaby sezon Rogera Federera
Mimo świetnej końcówki sezonu Szwajcar dał wiele powodów do zmartwień swoim fanom. Często przegrywał on we wczesnych fazach turnieju, a pokonywali go m.in. Kei Nishikori, Federico Delbonis, Daniel Brands, czy Tommy Robredo. Potworny zawód sprawił też na Wimbledonie, gdzie w drugiej rundzie odpadł z Sergiy Stakhovskiy. Miejmy nadzieję, że to nie jest poważniejszy kryzys, który prędzej czy później doprowadzi do końca kariery. Jak na razie Szwajcar wprowadza zmiany w swoim kalendarzu i przyszły sezon zacznie już w pierwszym tygodniu rozgrywek, ale nie w Doha, tylko australijskim Brisbane.
6. Wydarzenie roku: triumf Brytyjczyka na Wimbledonie
Według mnie wszystkie tegoroczne zdarzenia przyćmił właśnie triumf Andy'ego Murraya. Wreszcie, po 77 latach i wygranej Freda Perry'ego Brytyjczycy cieszyli się z wygranej ich rodaka. W finale, przy pełnych trybunach i szczelnie wypełnionym wzgórzu Henmana (pewnie już Murraya) Szkot pokonał w trzech setach ówczesnego lidera, Serba Novaka Djokovica 6:4 7:5 6:4.

Ten rok minął też pod znakiem częstszego poruszania kwestii dopingowych. Jedną z ofiar został Chorwat Marin Cilic. Wykryto u niego niedozwolone środki podczas badania próbki z turnieju w Monachium na początku maja. Zdyskwalifikowano go najpierw na 9 miesięcy, ale karę zmniejszono do 4 m-cy, przez co mógł wystąpić jeszcze na koniec sezonu w turnieju w Paryżu, gdzie odpadł w drugiej rundzie z Juanem Martinem del Potro. Nieco poważniej wygląda sytuacja z Serbem Viktorem Troickim. U tego zawodnika nie wykryto oficjalnie dopingu, a oskarżono go o "odmowę lub niepoddanie się bez ważnego powodu badaniu krwi". Miało to miejsce w Monte Carlo, gdzie Serb podał tylko próbkę moczu. Początkowo został skazany na 18 miesięcy. Troicki nie poddwał się i odwołał się do Sądu Arbitrażowego w Lozannie. Póki co, nie tak dawno, jego kara została zmniejszona do roku. Po tym rozgorzały na nowo dyskusje na temat kontroli antydopingowych. Są tacy, jak np. Novak Djokovic, który prosi o odrobinę wyrozumiałości ze strony komisji, ale z drugiej strony mamy np. Rogera Federera, który otwarcie mówi, że tenisiści powinni być częściej kontrolowani. Jak wiemy, spór w tej kwestii będzie trwał bardzo długo.

Sezon 2013 był też dla niektórych ostatnim sezonem w karierze. Jednym z głośniejszych rozstań było te w wykonaniu Jamesa Blake'a, który ogłosił to podczas turnieju US Open i tam właśnie rozegrał swój ostatni mecz. Po wielu kontuzjach i dłuższej nieobecności na kortach oficjalną decyzję w tej sprawie podjął też David Nalbandian. Na uwagę zasługuje też odejście znakomitego indyjskiego deblisty Mahesha Bhupathi, który w swojej bogatej karierze zaliczył występy z Leanderem Paesem, Markiem Knowlesem, Rohanem Bopanną, Danielem Nestorem, Maxem Mirnyi. Oprócz nich rakietę na kołku zawiesili Igor Andreev, Nicolas Massu (liczne kontuzje), Ivan Navarro i weteran tenisa, przez ostatnie 7 lat najstarszy w stawce, 42-letni Dick Norman.
Podczas turnieju w Sztokholmie mieliśmy też kilka dziwnych powrotów. Jeden to ten Joachima "Pim-Pim" Johanssona, o którym już pisałem, a drugi to ten Jonasa Bjorkmana, świetnego niegdyś deblisty. Jednak nie wydaje mi się, żeby to był oficjalny, "pełnowymiarowy" comeback.

Poza seniorami o najważniejsze laury walczą juniorzy i zawodnicy na wózkach. W tej pierwszej grupie wyróżniają się m.in. Nick Kyrgios, Gianluigi Quinzi, Borna Coric, czy lider rankingu Alexander Zverev. U niepełnosprawnych dzielą i rządzą Shingo Kunieda i Stephane Houdet, którzy mają dużą przewagę nad pozostałymi zarówno w singlu, jak i w deblu.
Oprócz tego w turniejach seniorskich pojawiły się zupełnie znikąd nowe nazwiska. Mowa tu m.in. o Pierre-Hugues Herbert, Francuzie, który podczas niedawnego turnieju w Paryżu wygrał z bardziej znanym kolegą z reprezentacji Benoit Paire, a w drugiej rundzie stawiał dzielny opór Novakovi Djokovicowi. Drugi z nich, 17-letni Karen Khachanov zawojował turniej w rodzinnej Moskwie, gdzie doszedł do ćwierćfinału pokonując nie byle kogo, bo Janko Tipsarevica. Wierzę, że ci zawodniczy nie pokazali się z takiej strony jednorazowo i w ich ślady pójdą kolejni młodzi tenisiści, którzy mają potencjał i stać ich na odgrywanie ważnych ról w tych rozgrywkach.

Punktem obowiązkowym jest przypomnienie jak na arenie międzynarodowej rozwijają się nasi rodzimi zawodnicy. Każdy z nas powinien pamiętać "polski Wimbledon", gdzie cieszyliśmy się z ćwierćfinału Jerzego Janowicza i Łukasza Kubota. Drugą rzeczą wartą odnotowanie jest walka reprezentacji Polski w barażach do daviscupowej Grupy Światowej. Jak wiadomo, bez kontuzjowanego "Jerzyka" trudno było cokolwiek zdziałać i wróciliśmy do Grupy I, gdzie pierwszą rundę rozegramy z Rosją na ich gruncie. Nasz najlepszy tenisista po powrocie po kontuzji nie mógł odnaleźć optymalnej formy i nie powtórzył genialnego wyniku z Paryża, przez co sezon zakończy na 21. miejscu. Swój renesans poniekąd przeżywa też Michał Przysiężny, który jest obecnie drugim zawodnikiem w naszym kraju. Miał on bardzo dobrą końcówkę sezonu, awansował do półfinału w St. Petersburgu (wrzesień, był wtedy na 112. pozycji), drugiej rundy w Tokio, Valencii, Paryżu, co dało mu obecnie 59. lokatę. Nieco inaczej wygląda Łukasz Kubot, który po Wimbledonie przeżywa poważny kryzys. Na porządku dziennym były porażki w kwalifikacjach lub w pierwszych rundach z mało znanymi rywalami. Trzeba patrzeć jednak do przodu i mieć nadzieję, że cała trójka wzniesienie się na wyżyny swoich umiejętności i za jakiś czas dołączą do nich kolejni nasi reprezentanci.

Rok 2014 przyniesie też kilka zmian. Moim zdaniem najważniejszą z nich jest podniesienie puli nagród w turniejach ATP 500. Łączna pula nagród, która w tym roku wynosi 17.3 mln dolarów będzie co roku wzrastała o 10%, aż w 2018 osiągnie bagatela 30,8 mln. Roszady w kalendarzu nie będą duże. W lutym pojawi się nowy turniej, w Rio de Janeiro, właśnie rangi ATP 500. Zastąpi on Memphis, który zmniejszy kategorię do ATP 250 kosztem imprezy w San Jose, która została skreślona z kalendarza. Ponadto między zawodami BNP Paribas Masters w Paryżu a ATP World Tour Finals w Londynie najlepsi gracze będą mieli tydzień przerwy.

W dniach 15-17 listopada zostanie rozegrany emocjonujący finał Davis Cup. W Belgradzie reprezentacja gospodarzy w składzie Novak Djokovic, Janko Tipsarevic, Ilja Bozoljac, Nenad Zimonjic zmierzą się z Czechami - Tomasem Berdychem, Lukasem Rosolem, Radkiem Stepankiem i Janem Hajkiem. Nasi południowi sąsiedzi pojadą do Serbii bez swojego kapitana Jaroslava Navratila, który jest w szpitalu i walczy z zatorem płucnym. Zastąpi go Vladimir Safarik. Ciężko tu wskazać faworyta, nie wiedząc w jakiej formie po lekkiej kontuzji jest Janko Tipsarevic. Ja osobiście sądzę, że Czesi mogą obronić tytuł wywalczony przed rokiem.
Wreszcie przyszedł czas na odpoczynek, chociaż bardzo krótki. Do rozpoczęcia sezonu zostało 7 tygodni, ale pewnie połowa tego czasu zostanie poświęcona na treningi i doskonalenie umiejętności. Zapewne nie rak usłyszymy o pokazowych meczach, tak jak np. ubiegłoroczny tour po Ameryce Południowej. Póki co odetchnijmy od pełnego emocji sezonu 2013 i ładujmy baterie na jeszcze (miejmy nadzieję) bardziej interesujący rok 2014.


wtorek, 5 listopada 2013

Turniej pocieszenia.

W tym sezonie po raz piąty została rozegrana impreza pod jakże zachęcającą nazwą "WTA Tournament of Champions", która oficjalnie kończy damski sezon. Biorą w niej udział zawodniczki, które zajmują czołowe miejsce w specjalnym rankingu tworzonym na podstawie występów w turniejach rangi International, czyli tych z najniższą pulą nagród. Ponadto nie mogą brać w nim udziału panie z pierwszej dziesiątki rankingu (co teraz i tak byłoby niemożliwe, ponieważ te tenisistki mogą grać w jednym turnieju International na pół roku). Czyli krótko mówiąc każda grupa ma swoje mistrzostwa.

Moim zdaniem jest te dwie imprezy kompletnie się różnią. Pierwsze co rzuca się w oczy, to pula nagród, która wynosi 750 tys. dolarów, czyli tyle, co w większości zawodów Premier, co w porównaniu do 6 milionów w Stambule robi gigantyczną różnicę. Jak wiadomo, rywalizują tu same singlistki.
Pierwsze edycja odbyła się w 2009 roku, na indonezyjskiej wyspie Bali, a dokładnie w położonym na południowym-wschodzie, pięknym, pięciogwiazdkowym kurorcie Nusa Dua. Można powiedzieć, że zawodniczki odwiedziły raj na ziemi, bo oprócz gry mogły robić wszystko, czego dusza zapragnie - kąpiele słoneczne, zabiegi spa, poza tym rozgrywały turnieje tenisa na plaży, a nawet własnoręcznie formowały naczynia z gliny. W tych jakże komfortowych warunkach pierwszą imprezę wygrała Francuzka Aravane Rezai, po kreczu jej koleżanki z reprezentacji Marion Bartoli. Premierowa edycja była też dość specyficzna, ponieważ brało w niej udział 12 tenisistek, które zostały rozlosowane do czterech grup, z których zwyciężczynie awansowały do półfinałów.

Przez dwa kolejne lata panowały nieco inne zasady. Liczba zawodniczek została zmniejszona do ośmiu i rywalizowały one od razu w fazie pucharowej. Przewijały się przez nie świetne nazwiska, jak Li Na, Sabine Lisicki, czy Roberta Vinci. Jednak główną rolę odgrywała Serbka Ana Ivanovic, która wygrała oba turnieje, pokonując (chronologicznie) Alisę Kleybanovą i Anabel Mediną Garrigues.
Cała impreza rozgrywana była w hali, która mogła pomieścić 8 tys. osób. Patrząc na ujęcia, można stwierdzić, że atmosfera, panująca tam była naprawdę dobra. Trybuny nie świeciły pustkami, co jak na tej kraj może dziwić. Nie widać było na twarzach tenisistek zaciekłości, po prostu wyglądało to czasami, jakby była to impreza chociażby charytatywna. A na dodatek nietypowy wygląda kortu, bez korytarzy deblowych, sprawił, że poczułem się jak podczas męskiego turnieju legend (ATP Champions Tour) w Sztokholmie. Szkoda tylko, że poziom nie ten.

Sielanka skończyła się wraz z końcem sezonu 2011. Od następnego roku na 3 kolejne lata turniej przeniósł się do Sofii, do Armeets Arena, gdzie może zasiadać 13,5 tys. widzów. Szkoda tylko, że zawsze publiczność nie dopisuje, co daje wręcz przytłaczający efekt. Czasami nawet jest wrażenie, że gra się w zupełnie pustej hali. Nie pomogła nawet nadzieja bułgarskiego tenisa - Tsvetana Pironkova. Organizatorzy tego turnieju jak najbardziej upodobnili się do głównego turnieju mistrzyń, co według mnie nie było dobrym rozwiązaniem. Jak na kopię przystało, wprowadzono podział na dwie czteroosobowe grupy, które zostały nazwane Serdika i Sredets i symbolizują one.. dwa najważniejsze rejony (lub jak kto woli dzielnice) w stoli Bułarii. Nie powala też na kolana próba kontaktu ze światem, czyli strona internetowa. Na przykład w tym roku, do ostatniego dnia nie mogłem się dowiedzieć, kiedy odbędzie się losowanie, a wśród zgłoszonych były tylko trzy zawodniczki. Dyrektorem tego turnieju jest Stefan Tzvetkov, przedsiębiorca, więc kto bogatemu zabroni. Co jeszcze ciekawe, Bułgar był tenisistą, jednak bardzo słabym, najwyżej w rankingu był na 885. pozycji.

Pierwszą edycję w Sofii wygrała Nadia Petrova, która pokonała Caroline Wozniacki. Rosjanka obecnie jest w fatalnej formie i nie pokazuje nic, co mogłoby chociaż trochę przypomnieć jej poprzednie lata. Tę edycję na swoje konto zapisała Rumunka Simona Halep, która jest w świetnej formie i ona została pierwszą tenisistką, która odniosła triumf będąc rozstawioną z numerem 1 i w finale ograła Samanthę Stosur, tak jak w decydującym meczu w Moskwie. Ponadto zwycięstwo pozwoliło jej w rankingu na koniec sezonu uplasować się na 11. pozycji, co jest jej niebywałym sukcesem.

Mimo kilku słów pochwały, dla "pierwszego wcielenia" imprezy na wyspie Bali, można znaleźć mnóstwo minusów, które odsłaniają prawdziwe oblicze zawodów. Prawie co roku widać, że organizatorzy mają problem ze skompletowaniem ósemki z prawdziwego zdarzenia. Nie pomagają nawet specjalne premie, bonusy za wygrane turnieje, a wiemy, że największe zróżnicowanie tenisistek dochodzących do głosu mamy właśnie na poziomie imprez rangi International. Dyrektorzy muszą dawać specjalnie dzikie karty, abyśmy nie oglądali na kortach pań z drugiej setki rankingu. Szczególnie, jak w tym czasie rozgrywany jest finał Fed Cup. (Na szczęście, już takiej kolizji nie doświadczymy). Jest to jednak błędne koło, bo następnie w trakcie trwania imprezy mamy plagę kontuzji i poddawanych meczów.
A i forma graczy też nie powala. Widać, że tenisistki pragną wakacji, a kibice mają dość oglądania pojedynków, gdzie co druga piłka ląduje za linią boczną i co chwila mamy przerwy medyczne lub poowijane jak mumie panie. Pytanie tylko, jak temu zapobiec, czy lepsza będzie zmiana terminu, czy schematu rozgrywania. Niektórzy mogą zastanawiać się, po co w ogóle ten turniej jest w kalendarzu. Sam próbuje sobie na to odpowiedzieć, ale sensownego rozumowania nie widzę. Czyżby znów chodziło o pieniądze i wypominaną już wiele razy pazerność Stacey Allaster? Jedno jest pewne, za rok ta impreza wynosi się z Bułgarii. I w tym momencie jedno pytanie nasuwa się samo: "Jak wcześnie będziemy musieli wstać, żeby obejrzeć tenisistki męczące się gdzieś tam het, za górami, za lasami?" Trzeba się nad tym wszystkim porządnie zastanowić.

Facebook - Felietony tenisowe

piątek, 1 listopada 2013

Niemieckie odrodzenie.

Po "złotej" epoce tenisa, w której grali między innymi Bjorn Borg,John McEnroe, Jimmy Connors, czy Vitas Gerulaitis, przyszedł czas na następną erę. Wprowadził nas do niej Czechosłowak, lub jak kto woli Amerykanin - Ivan Lendl, którego większość nazywała "robotem". W tych latach do głosu dochodzili Szwedzi, którzy w pewnym sensie odziedziczyli schedę po Borgu - Wilander, Edberg, Pernfors. Furorę zrobił wówczas 17 letni Michael Chang, który w 1989 we French Open ograł właśnie Edberga. Podani zawodnicy w latach 1985 - 1990 wręcz na zmianę grali w finałach wielkoszlemowych.

Niemiecki tenis nie pozwalał piać z zachwytu kibicom tego kraju. Niektóre nazwiska, takie jak Udo Riglewski (ćwierćfinalista z 1991 w deblu z AO i US Open), Carl-Uwe Steeb (triumfator trzech turniejów, 14. w rankingu), czy Markus Zoecke, niewiele mówią pewnie nawet zagorzały kibicom. Więcej osób zapamięta Karstena Braascha, który rozegrał mecze z siostrami Williams, czy Michaela Sticha, który zdobył złoto w deblu w Barcelonie w 1992 i odniósł triumf na Wimbledonie, rok wcześniej. Pokonał wtedy grającego i najsłynniejszego tenisistę niemieckiego, rok starszego - Borisa Beckera.

Boris na świat przyszedł w Leimen (land Badenia-Wirtembergia), niedaleko rodzinnej miejscowości jednej z najlepszych zawodniczek - Steffi Graf, Mannheim, z którą miał nawet okazję czasami trenować. Przygodę z tenisem zaczął dzięki swojemu ojcu, architektowi, który przyczynił się do zbudowania centrum tenisowego. Już wtedy widać było, że Niemiec jest obiecującym juniorem. Sam doskonale o tym wiedział, dlatego w pewnym momencie rzucił szkołę i całkowicie poświęcił się tej dyscyplinie sportu. W 1984 roku, w wieku 16 lat zaczął swoją profesjonalną karierę. Na debiut wybrał turniej w stolicy Austrii, gdzie w pierwszym meczu przegrał z reprezentantem RPA, 30-letnim wówczas Bernardem Mitton. Dał o sobie znać o wiele bardziej na początku grudnia, kiedy awansował do ćwierćfinału Australian Open (na 5 meczów aż cztery rozegrał z Amerykanami), a zajmował wtedy 108. miejsce w rankingu. W kolejnym roku pokazał się z wysokiego C.

Regularnie piął się w rankingu, w maju był na 53. pozycji, a po awansie do półfinału w Rzymie wskoczył na 30. miejsce. Miesiąc później wygrał swoją pierwszą imprezę - w dzielnicy Queen's na przedmieściach Londynu, w finale wygrywając z Johanem Kriekiem. Kilka tygodni później mając 17 lat i 7 miesięcy, jako najmłodszy gracz w historii wygrał wielkoszlemowy turniej - Wimbledon, po zaciętym meczu z Kevinem Currenem (potem te osiągnięcie poprawił wspomniany wcześniej Chang). Dzięki temu awansował na 10. pozycję, a sezon zakończył cztery oczka wyżej. Jeśli spojrzymy na tego zawodnika z perspektywy rankingu, to możemy powiedzieć, że miał on pecha. Mimo dobrych wyników, pierwszy raz liderem został 28 stycznia 1991 i był nim 12 tygodni (nie pod rząd).

Wracając do występów - Boris obronił swój tytuł w Londynie rok później, po dosyć jednostronnym finale z Ivanem Lendlem. Co ciekawe, Amerykanin mimo korzystnego ogólnego bilansu z Beckerem (11-10), nie wygrał z nim nigdy finału Wielkiego Szlema.
Rok 1989 był jedynym rokiem, kiedy Niemiec zapisał na swoje konto dwie najważniejsze imprezy - Wimbledon i US Open, których w późniejszym etapie kariery już nigdy nie wygrał. Dwa lata później pierwszy raz grał w finale Australian Open, który padł jego łupem (i został, jak już wspominałem, liderem rankingu). W kolejnym sezonie cieszył się ze zdobycia złota olimpijskiego, w Barcelonie, w parze z Michaelem Stichem. Becker nie darzył sympatią kolegi z reprezentacji (nie uznawał traktowania go na równi z nim), przez co nie mógł wystąpić w 1993 roku w Pucharze Davisa, kiedy jego kraj zwyciężył. On sam odnosił w tych zawodach ogromne sukcesu (doprowadził do sukcesu Niemiec w 1988 i 1989).
Podsumowując jego wielkoszlemowe występy, nie należy lekceważyć jego ostatniego zwycięstwa, w 1996, w Australian Open, gdzie pokonał Michaela Changa. Mogło jednak nie być tak przyjemnie, ponieważ dwie pierwsze rundy były pojedynkami pięciosetowymi, w tej drugiej, ze Szwedem Thomasem Johanssonem wracał od stanu 0-2 w setach.

Boris Becker w przeciwieństwie do większości europejskich graczy nie lubił grać na ziemi, preferował szybsze nawierzchnie. Odzwierciedlenie tego widzimy w jego występach. Na 49 wygranych turniejów, ani jeden nie miał miejsca na czerwonej mączce, mimo że w finałach meldował się 6 razy. Największe sukcesy odnosił w hali, na nawierzchni dywanowej. Przemawiał za nim w meczach na takich wykładzinach jego sposób grania. Wysoki i bardzo dobrze zbudowany Niemiec posiadał potężny serwis, dzięki czemu otrzymał przydomek "Bum-Bum". Poza tym jego znakiem rozpoznawczym (przede wszystkim podczas Wimbledonu) było charakterystyczne "rzucanie się" na piłkę podczas akcji wolejowych, co najczęściej przynosiło mu punkt.

Karierę singlową Boris zakończył występem w czwartej rundzie Wimbledonu, gdzie gładko przegrał z ówczesnym nr 2, Australijczykiem Patem Rafterem. Wystepy w grze podwójnej traktował mniej poważnie, mimo to wygrał 15 turniejów, w tym pierwszy w swoim premierowym sezonie, a za partnera miał Wojciecha Fibaka. Ostatnią imprezą w deblu była dla niego również sentymentalna, bo odbyła się w Queen's. Para Becker-Sampras odpadła tam w pierwszym rundzie z rodakami Raftera - Benem Ellwodem i Michaelem Hillem.

Ciężko mówić o życiu prywatnym Niemca, jak o pełnym sukcesów. Wręcz przeciwnie, cały czas napotykał się na problemy, często z własnej winy lub woli. W 2002 został on uznany winnym oszustw podatkowych, ale uniknął kary więzienia. Dwa lata później wydał kontrowersyjną autobiografię "The Player", w której dość szczegółowo opisał o swoim uzależnieniu od tabletek nasennych i romansie z kelnerką, z którą ma dziecko, co doprowadziło do rozpadu jego poprzedniego małżeństwa. Obecnie ma syna z holenderską modelką, Sharlely Kerssenberg. Teraz poświęcił się też grze w pokera, można go "znaleźć" w grupie PokerStars, gdzie zobaczymy takie gwiazdy jak Rafa Nadal, czy Markus Hellner (szwedzki biegacz narciarski). Becker ma również swoją platformę internetową, na której umieszcza filmy ze swojej kariery i obecnego życia, od 2003 komentuje tenis dla BBC, jest też patronem fundacji Eltona Johna do walki z AIDS.

Po występach Borisa Beckera tenis niemiecki mocno się rozwinął. Pojawiło się coraz więcej nazwisk, takich jak Burgsmuller, Goellner, Popp, Kiefer, czy Schuettler. Obecnie swoją drugą młodość przeżywa Tommy Haas, a w ślady jego i Beckera chcą pójść Philipp Kohlschreiber, Florian Mayer, Andreas Beck, Dustin Brown, Bastian Knittel, czy Mischa Zverev. Jak widać, mnóstwo mamy obecnie niemieckich zawodników grających na dobrym poziomie. Pytanie tylko, czy ktoś z nich w niedalekiej przyszłości wybije się i zostanie liderem rankingu lub triumfatorem turnieju wielkoszlemowego.


niedziela, 27 października 2013

Podsumowanie sezonu WTA.

27 października 2013 zakończył się główny sezon rozgrywek na szczeblu WTA. Mistrzynią tego turnieju została Serena Williams, która po świetnym finale pokonała Chinkę Li Na. Dobiegła też końca trzyletnia "kadencja" Stambułu jako gospodarza tych zawodów. Hala Sinan Erden Dome mogła pomieścić około 15 000 widzów. Bardzo często było widać, że trybuny pękały w szwach, a kibice zasiadający na nich przeżywali pojedynki razem z tenisistkami. Prawdziwe święto tej dyscypliny. Boję się teraz, jak to będzie wyglądało przez kolejne pięć lat, kiedy najlepsze zawodniczki zawitają do Singapuru. Wykładane są na to ogromne pieniądze (w tym przypadku 75 mln dolarów). Budowane są specjalnie na tę okazję stadiony, które znając życie w większości będą świeciły pustkami. Jednak nie należy zbyt pochopnie krytykować, poczekajmy ten rok.

Podsumowując ten sezon, na początek chcę przedstawić w kilku kategoriach to, co w pewnym sensie najbardziej zapadło mi w pamięć. Czas więc na wyróżnienia.
1. Zawodniczka roku: Serena Williams
Tutaj chyba żadne słowa nie są potrzebne. Jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy sezon Amerykanki. Wygrana w 11 turniejach (Brisbane, Miami, Charleston, Madryt, Rzym, French Open, Bastad, Toronto, US Open, Pekin, Stambuł). Zarobiła na korcie jako pierwsza w historii ponad 12 mln dolarów (druga na liście - 6 mln). Podczas US Open zainkasowała największą jednorazową nagrodę - 3,6 mln dolarów (dzięki wygranej w US Open Series). Bilans jej meczów wyniósł 78-4 (na mączce nie przegrała ani jednego spotkania). A w wywiadach podkreśla, że w następnym sezonie chce jeszcze poprawić swoją grę.
2. Debel roku: Su-Wei Hsieh/Shuai Peng
Według mnie to właśnie te zawodniczki zasłużyły na miano najlepszego debla sezonu. Zapisały na swoje konto zwycięstwa w Rzymie (pokonały Errani i Vinci), Cincinnati, Guangzhou, Wimbledon i Mistrzostwa WTA.
3. Mecz roku: Serena Williams vs. Victoria Azarenka, finał Cincinnati
Niesamowity dwuipółgodzinny zapisany na korzyść Białorusinki z genialną końcówką trzeciego seta. Pełen świetnych wymian z głębi kortu, jak i przy siatce, obron break pointów. Wszystko zwieńczył tie-break. Tutaj nie ma co opisywać, to po prostu trzeba zobaczyć.
4. Objawienie roku: Simona Halep
Rumunka ten sezon miała znakomity. 22-letnia zawodniczka wygrała pięć imprez (Norymberga, Hertogenbosch, Budapeszt, New Haven, Moskwa) i jako jedyna odniosła triumf na wszystkich nawierzchniach. Dzięki temu jest obecnie na 14 miejscu w rankingu. Jedyne co jej brakuje to nieco lepszych osiągnięć w turniejach wielkoszlemowych, co z całą pewnością jest jeszcze przed nią. Jej styl gry zupełnie odbiega od innych tenisistek niskiego wzrostu, co, jak widać, owocuje. Opisując siebie mówi, że jej ulubionym uderzeniem jest serwis, oprócz tenisa pasjonuje się piłką ręczną, uwielbia jeść makaron, pić sok pomarańczowy, spędzać czas w Paryżu i grać na Roland Garros. Jej tenisowymi idolami są Justine Henin i Roger Federer.
5. Odkrycie roku: Eugenie Bouchard
Młoda Kanadyjka, która od początku sezonu awansowała o ponad sto miejsc w rankingu. Awansowała w tym roku m.in. do ćwierćfinału w Charleston, półfinału w Strasbourgu, czy finału w Osace. Potrafiła ugrać też jednego seta samej Serenie Williams. Uczęszczała do akademii Nicka Saviano, a obecnie trenuje pod okiem Francuzki Nathalie Tauziat, finalistki Wimbledonu z 1998. Bez dwóch zdań, na tę zawodniczkę w niedalekiej przyszłości trzeba bardzo uważać.
6. Niespodzianka roku: zakończenie kariery przez Marion Bartoli
Francuzka od zawsze wyróżniała się z tłumu tenisistek, nie trudno było zapamiętać tę postać. W 2007 roku grała w finale Wimbledonu, swoje marzenie zrealizowała 6 lat później pokonując w decydującym meczu Sabine Lisicki. Wiadomość o zakończeniu kariery była wielkim szokiem. Nastąpiło to 14 sierpnia, po przegranym meczu drugiej rundy w Cincinnati z Simoną Halep. Bartoli nie kazała jednak "wykreślić" siebie z rankingu, jej nazwisko dalej figuruje. Pytanie tylko, czy na długo.

W tym roku do kalendarza weszły też już na dobre zawody cyklu WTA 125k (z pulą nagród 125 tys.). Premierowe edycje zostały rozegrane w ubiegłym sezonie. Do tego typu imprez podchodzę sceptycznie. Z jednej strony jest to pewnego rodzaju pomost łączący challengery, futuresy i turnieje WTA. Z drugiej storny chodzi tu oczywiście o pieniądze, ponieważ 90% tych imprez to azjatyckie mało znane miasta (odsyłam was do artykułu "Nietykalna" o S. Allaster).

Po pięciu latach posuchy wreszcie do Polski zawitały zawody z cyklu WTA. Mogą się tym pochwalić Katowice. Pierwszą edycję wygrała Roberta Vinci pokonując Petrę Kvtiovą. Jeśli Włoszka wróci do nas za rok, to nie będzie jej łatwo obronić tytuł, ponieważ nawierzchnia zostanie zmieniona na twardą. Według mnie jedno jest pewne - zarówno Spodek, jak i kibice w nim zasiadający spiszą się na medal, bo niewątpliwie organizacja może być godna podziwu i powinniśmy być z tego dumni.

Jak co roku bywa, są też zawodniczki, które kończą swoje występy. Jak już pisałem, najgłośniejszym rozstaniem z tenisem było te Marion Bartoli. Oprócz niej z losem pogodziły się Severine Beltrame, która w wieku 33 lat rozegrała swój ostatni mecz w kwalifikacjach French Open; Anna Chakvetadze, którą bardzo często nękały kontuzje, próbowała jeszcze powracać, ale bez żadnych sukcesów i 11 września ostatecznie ogłosiła swoją decyzję; Jill Craybas (39 lat), dla której ostatnim turniejem było US Open; Anne Keothavong, która swój pożegnalny mecz rozegrała w 1r. Wimbledonu; Rebecca Marino, mająca tylko 22 lata; Katalin Marosi (32 lata); Zuzana Ondraskova (33 lata); Ahsha Rolle (28 lat); Anastasija Sevastova (23 lata) i Anges Szavay (24 lata). Kibice tenisa wciąż czekają na powrót Tatiany Golovin, która musiała zawiesić karierę z powodu kontuzji pleców. Wiadomo już, że na początku przyszłego roku powróci Vera Zvonareva, która otrzymała dziką kartę od organizatorów turnieju w Shenzhen. Oczywiście wszyscy pamiętają też powrót do debla Martiny Hingis.

Poza seniorami o prestiż w tym sezonie walczyli też juniorzy i niepełnosprawni. U młodych pojawiły się kolejne gwiazdy, które być może odniosą później sukcesy na arenie międzynarodowej. Mowa tu o Belindzie Bencic i Ani Konjuh. Ta pierwsza jest też liderką w rankingu. Jeśli chodzi o gry na wózkach, to wśród pań nie ma następczyni Esther Vergeer, ale Holandia jako kraj panuje cały czas, dzięki chociażby Aniek van Koot.

Sezon 2013 można też podsumować w liczbach:

  • 25 krajów odnosiło zwycięstwa turniejowe
  • 14 gemów straciła S. Williams wygrywając turniej w Rzymie
  • 43 - z tylu gemów składały się najdłuższe mecze (oba w 1r. AO - Muguruza d. Rybarikova 4:6 6:1 14:12; Cornet d. Erakovic 7:5 6:7 10:8
  • 34 spotkania z rzędu wygrała Serena (od Miami do 4r. Wimbledonu)
  • 8 pań wygrało swoje pierwsze imprezy w karierze (Erakovic - Memphis; Halep - Norymberga; Meusburger - Bad Gastein; Niculescu - Florianopolis; Ka. Pliskova - Kuala Lumpur; Svitolina - Baku; Vesnina - Hobart; Zhang - Guangzhou)
  • 18 pojedynków zakończyła się rezultatem 6:0 6:0
  • 127 - najniższy ranking, z jakim tenisistka wygrała turniej (Ka. Pliskova - Kuala Lumpur)
  • 3 - tyle meczboli broniła M. Niculescu w 1r. z Anabel Mediną Garrigues we Florianopolis. Później cały turniej wygrała.


Grzechem by było nie wspomnieć o naszym rodzimym tenisie. Cały sezon Agnieszki Radwańskiej można uznać za dobry.Wygrana w Auckland, Sydney i Seulu, półfinały w Doha, Miami, czy Wimbledonie to tylko niektóre z tych występów. Niepokoi mnie jednak jej forma podczas Mistrzostw. Trzy grupowe, gładko przegrane pojedynki brutalnie ukazały brak formy Polki. Widać było, że ciężko jej się gra, a mecz z Kerber oddała prawie bez żadnej walki. Nie rozumiem też czemu większość broni ją dlatego, ze  jest zmęczona. Przecież cała ósemka gra resztkami sił, a mimo to pokazuje się ze świetnej strony. Na pewno trzeba przed następnym sezonem wyciągnąć wnioski. Do Agnieszki w Stambule pasowała tylko jedna rzecz - żałobny kolor sukienki. Urszula natomiast kompletnie zawaliła ostatnią część sezonu, jednak jak wiemy, musiała niedawno przejść operację barku. Powinniśmy być bardzo zadowoleni z postawy Katarzyny Piter. Poznanianka w Luksemburgu odniosła największy triumf - awansowała do ćwierćfinału.

W kalendarzu na rok 2014 mamy też kilka zmian. Z cyklu wyrzucono turnieje w Memphis, Palermo i Carlsbad - tym samym skrócono sezon amerykański, a wydłużono azjatycki. Po US Open zaplanowano Hong Kong, turniej w Tokio zmniejszono rangą na Premier i będzie rozgrywany tydzień wcześniej, a w jego miejsce pojawi się Wuhan Tennis Open -rangi Premier 5. Do cyklu powróci też turniej w Stambule (tydzień przez Stanford). Pula nagród wszystkich imprez rangi International wzrośnie do 250 tys. dolarów, a w większości rangi Premier zostanie wyrównana do 710 tys. dolarów (oprócz Brisbane i Dubaju). Na koniec sezonu zagra też po raz pierwszy 8 najlepszych debli.

Dla zdecydowanej większości tenisistek zaczynają się zasłużone wakacje. Jednak przed nami dwie ważne imprezy w tygodniu. Jedną z nich jest finał Fed Cup, gdzie Włoszki grające w składzie Errani, Vinci, Pennetta, Knapp zmierzą się u siebie, w Cagliari, na kortach ziemnych z Rosjankami. Co ciekawe, ich kapitan wystawił trzeci lub czwarty skład złożony z Alexandry Panovej, Alisy Kleybanovej, Iriny Kromachevej i Margarity Gasparyan. Jest to spowodowane drugim turniejem, w Sofii, gdzie zagrają najlepiej spisujące się panie w imprezach rangi International. Oprócz Rosjanek - Kirilenko, Vesniny, Pavlyuchenkovej, zobaczymy tam Halep, Ivanovic, Stosur, Cornet i Pironkovą.
Dobrnęliśmy wreszcie do wyczekiwanej przerwy. Potrwa ona ok. 8 tygodni, ale tenisistki poleniuchują pewnie około trzech. Potem niczym jojo wróci okres przygotowawczy do sezonu, czyli czas bardzo ciężkiej, wytężonej, fizycznej pracy, wylewanie hektolitrów potów. To wszystko po to, aby jak najlepiej wejść w sezon 2014, który rozpocznie się w Brisbane...30 grudnia 2013 roku.

Facebook - Felietony tenisowe

wtorek, 22 października 2013

Nie samym tenisem człowiek żyje.

Patrząc na zawodowych graczy tenisa coraz częściej możemy zauważyć, że są oni mocno zaangażowani w swoje pasje, które nie są związane z tenisem. Otwierają własne przedsiębiorstwa, inwestują we własne zachcianki, czy dzielą się wiedzą nabytą we wcześniejszych latach. Krótko mówiąc, zarabiają na siebie (chociaż komu jak komu, ale tenisistom pieniędzy nie brakuje), czy zabezpieczają się na przyszłość, aby godnie, z wdziękiem wejść w okres starości i cieszyć się, że wykorzystało się jak najlepiej swoje pięć minut.

Moim zdaniem najbardziej spełnia swoje zainteresowanie Amerykanka Venus Williams. Jest ona głównodowodzącą w firmie V Starr, która zajmuje się projektowaniem wnętrz (Starr to jej drugie imię). Jednak o wiele więcej osób zna tę zawodniczkę z promowania swojego biznesu odzieżowego - EleVen by Venus. W strojach tej marki na kortach prezentują się np. Johanna Konta, Jarmila Gajdosova i Varvara Lepchenko. Amerykanka podkreśla też, że te ubrania są również dedykowane kobietom nie uprawiającym sportów, a można było też natknąć się na pogłoskę, że ma powstać również kolekcja przeznaczona płci męskiej. Także jej siostra, Serena, jest pasjonatką mody, też okazjonalnie projektuje. Jednak znakiem rozpoznawczym numeru jeden są kolorowe paznokcie (a kilka lat temu "stroje" tenisowe).
Pozostając przy graczach zza oceanu należy wspomnieć o braciach Bryan, którzy mają swój własny zespół muzyczny, a podczas US Open 2009 wydali nawet album pt. "Let it rip" (współpraca z Davidem Byronem) Bob, leworęczny i młodszy o dwie minuty gra na keyboardzie, a Mike, praworęczny, wykazuje swoje umiejętności na perkusji i gitarze.

Równie efektowną i efektywną forma zarobku jest wydanie własnej autobiografii, co robi coraz więcej osób. Na rynku można zaopatrzyć się w książki m.in. Monici Seles "Przezwyciężyć Strach", Martiny Navratilovej "Grać, aby przegrać", Justine Henin "Szczęście znalezione na korcie", Rogera Federera "Najwspanialszy", Pete'a Samprasa "Umysł mistrza", Andre Agassiego "Open", Rafaela Nadala "Rafa", czy "Borg, McEnroe i złota era tenisa". Ciekawym nabytkiem może być podręcznik Novaka Djokovica "Serve to Win", który opisuje tajniki diety bezglutenowej, która doprowadziła go na sam szczyt rankingu. Jak widać, może się od tego zakręcić w głowie, pytanie tylko, czy wszystkie teksty są godne polecenia.

Bardzo cenioną postawą wśród wszystkich ludzi jest pomoc innym. Można to wyraźnie zaobserwować też w tej dyscyplinie sportu, gdyż gracze z chęcią podejmują się trudnemu wyzwaniu i zakładają własne fundacje charytatywne. Właśnie w tym kierunku krok naprzód zrobili m.in. Novak Djokovic, Chris Evert, Rogert Federer, a za najbardziej poświęcających się na rzecz chorych dzieci z całą pewnością należy zaliczyć małżeństwo Steffi Graf i Andre Agassiego, dla których jest to bez wątpienia pasja. Obecnie podczas turniejów rozgrywane są też mecze charytatywne, m.in. Hit for Haiti podczas Australian Open 2010, które cieszą się coraz większą popularnością i chwała za to.

Niektórzy tenisiści mają też trochę mniej typowe zainteresowania, którym się poświęcają, a za przykład można podać Andy'ego Murraya. Niedawno odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego Szkot założył agencję menedżerską "77" (tyla lat czekano na triumfatora - gospodarza na Wimbledonie). Firma będzie reprezentowała Andy'ego i jego brata Jamie'go, który podkreśla, że utworzenie takiego biznesu da mu "większą swobodę i szansę, aby zaangażować się w swoje interesy".
Wśród byłych graczy możemy też odnaleźć wielkich pasjonatów sztuki. Jednym z nich jest Ivan Lendl, który ma słabość do obrazów czeskiego twórcy Alfonsa Muchy. Zostały one nawet wystawione w praskim muzeum. Jeszcze bardziej malarstwu oddał się John McEnroe, który otworzył nawet własną galerię w dzielnicy SoHo na Manhattanie, gdzie swoją siedzibę ma New Museum of Contemporary Art, jedno z najlepszych muzeów sztuki nowoczesnej. Jak jednak wiemy, McEnroe nigdy nie potrafił wysiedzieć długo w jednym miejscu, co powoduje, że gra również na gitarze, a w 2004 miał nawet swój talk-show, który zdjęto z anteny z powodu niskiej oglądalności.

Wśród pań Justine Henin poza fundacją poświęciła się też przekazywaniu swojej wiedzy i założyła akademię "Justine for Kids". Margaret Smith Court także spisała autobiografię i zajęła się prowadzeniem centrum chrześcijańskiego Victory Life Centre. Natomiast Martina Hingis uwielbia jeździectwo. Szwajcarka często pojawia się na tego typu imprezach, a nawet w nich startuje, w swojej stajni ma trzy konie. Poza tym stawia pierwsze kroki w projektowaniu ubrań. W odzieży marki Tonic by Martina Hingis widoczni byli sędziowie i dzieci do podawania piłek w trakcie turnieju w Carlsbad, gdzie wróciła do gry deblowej. Podsumowując "dokonania modowe" należy wspomnieć o Bjornie Borgu, na którego konto coroczne wpływa 1% ze sprzedaży kosmetyków i odzieży sygnowanej jego imieniem.

Niestety nie wszystkie pasje są godne naśladowania. Szczególnie te Borisa Beckera, znanego z zamiłowania do pokera. Przynosiło mu to pewne kłopoty w życiu prywatnym, ale to z pewnością temat na oddzielną historię.
Jak widać, nawet tenisiści często ulegają swego rodzaju pokusie i pewnej modzie na rozwijanie swojego hobby nawet na arenie międzynarodowej. W zdecydowanej większości przykładów widzimy bez wątpienia wzory godne naśladowania, które pomagają tym "zwykłym" ludziom uwierzyć w siebie i utwierdzają w przekonaniu, że bez względu na ambicję warto zaryzykować, bo efekty z całą pewnością prędzej, czy później mile nas zaskoczą i otworzą drzwi do sukcesu.

Gwiazdy podczas imprezy Hit for Haiti 2010 na Indian Wells.
Pytanie, kim jest mężczyzna stojący obok Steffi Graf i dlaczego akurat to on zajął te zaszczytne miejsce?