niedziela, 23 lutego 2014

W rodzinie siła.

Gdy w czwartkowy wieczór zobaczyliśmy pełne zestawienie półfinałowych par turnieju w Dubaju, większość już ostrzyła zęby na siostrzany finał. Niemal pewni byliśmy tego, gdy Venus w 1. meczu ograła Caroline Wozniacki. Niespodziewanie zawiodła ta obecnie stabilniejsza, niejako "czyszcząc" drogę starszej z nich do 45. tytułu w karierze. Gdyby obie panie Williams spotkały się na korcie, byłby to ich 25. pojedynek, który niemal zawsze dostarcza ogromnych emocji. Gdy łączą swoje siły, są jeszcze lepsze. W deblu zdobyły 13 wielkich szlemów i trzy olimpijskie złota. Dodając wszystko, zarobiły już ponad 100 milionów dolarów. Przede wszystkim na przykładzie tych sióstr można powiedzieć, że w rodzinie siła.

Często najstarszy z danej rodziny pociąga za sobą kolejnych, dając przykład do naśladowania, co można robić w przyszłości. Nie inaczej jest w tenisie, gdzie rodzeństwa uprawiające ten sport liczy się na pęczki. Na początku lutego na pewnej stronie internetowej pojawił się nawet ranking najlepiej zarabiających braci i sióstr. Oczywiście prowadzą tam wspomniane Venus i Serena. Drugie miejsce natomiast zajmują panowie Djokovic, z 64 mln dolarów na koncie. Oczywiście jest to zasługa przede wszystkim Novaka, ale czynnie grają też Marko, który do tej pory wygrał jeden futures u siebie, w Belgradzie. Najmniej do powiedzenia ma najmłodszy, Djordje, nie osiągnął on jeszcze 1000. miejsca w rankingu. Na najniższym stopniu podium na tej liście plasują się niejacy państwo Sanchez (41 mln dolarów).

Bez dwóch zdań najbardziej znaną z tej rodziny jest Arantxa, która posługiwała się też panieńskim nazwiskiem matki (Vicario), bo stwierdziła, że w Hiszpanii za dużo osób ma nazwisko Sanchez i chciała być bardziej rozpoznawalna. Emilio był 7. na świecie, pełnił też funkcję kapitana Davis Cup. Javier utrzymywał się w top 30, a jego największym osiągnięciem był ćwierćfinał US Open. Jest też mało znana Marissa, która odnosiła sukcesy na amerykańskich mistrzostwach uniwersyteckich. Niestety Arantxa w jednym z wywiadów potwierdziła to, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach  i nie utrzymuje z nimi kontaktu. Kolejne miejsca w tym jakże komercyjnym rankingu zajmują bracia Murray i McEnroe. O sławniejszych z tych dwójek chyba nic nie trzeba wspominać. Zostający nieco w cieniu Jamie i Patrick poświęcili się przede wszystkim grze podwójnej. Większe sukcesy ma na koncie ten drugi, który zaliczył triumf w wielkim szlemie.

Niesamowitym rodzeństwem, niestety nie zawsze pokazującym się z tej lepszej strony, są Marat i Dinara Safina. Co więcej, byli oni oboje sklasyfikowani na pierwszy miejscu w rankingu tenisistów. Dziwne jeszcze u nich jest to, że ta Dinara wydaje się być mocniej zbudowana. Podczas ostatnich lat zmagań miała problemy z plecami, co wykluczyło ją na dłuższy czas. I właśnie to wyeliminowało ją z dalszego grania w zawodowym cyklu. Na liście pieniężnej wreszcie przyszedł czas na najlepszych jednojajowych bliźniaków, czyli Boba i Mike'a Bryan. Jak ich rozpoznać? Ten pierwszy gra lewą ręką. A poza kortem? Poddaję się. Ważniejsze są ich osiągnięcia, czyli dominacja w deblu. W ubiegłym sezonie byli blisko Klasycznego Wielkiego Szlema, ale odpadli w półfinale US Open.

Powoli kończąc ten ranking, to 8. miejsce zajmuje typowo deblowe, zimbabweńskie rodzeństwo, Byron, Wayne i Cara Black. Najsłynniejsza jest Cara, triumfująca w trzech najważniejszych imprezach sezonu, ale pozostali na tym polu nie odstają. 9. miejsce to siostry... Radwańskie! Ten niezbyt udany spis kończą panny Maleeve - Manuela, Katerina i Magdalena. Reprezentowały Bułgarię, ale nie do końca, bo Manuela w 1990 zmieniła obywatelstwo na szwajcarskie. Jest ona też z tych trzech najbardziej utytułowana, zdobywając m.in. brąz w Seuli.
Tenisowe rodzeństwa na liście zarobkowej się nie kończą. Z Bałkanów przenosimy się do Holandii, gdzie urodzili się Richard i Michaela Krajicek. On był nawet 4. w rankingu, a jego największym osiągnięciem było pokonanie Pete'a Samprasa w Wimbledonie 1996 (potem całą tę imprezę wygrał). Ona była w ćwierćfinale tej samej imprezy 11 lat później, ale w rankingu nigdy wyżej niż na 30. miejscu.

Bywają też takie rodziny, gdzie jedna osoba zupełni przyćmiewa inne. Za przykład można podać chociażby Brada Gilberta, który po bogatej karierze trenował m.in. Agassiego, Roddicka i Murraya, a także komentował mecze w ESPN. Ma też siostrę Danę. Podobnie jest z Tracy Austin. Genialna nastolatka, w wieku 16 lat wygrała US Open, ale szybko skończyła karierę z powodu licznych kontuzji. Oprócz niej w rodzinie grali też Jeff i John, a z tym drugim wygrała mikst na Wimbledonie. Bardzo ciekawi są indyjscy bracia Amritraj. Vijay grał w ćwierćfinałach wielkich szlemów, a także dwukrotnie doprowadzał do finału swoją reprezentację w Pucharze Davisa. Jest też Anand i Ashok, który z tenisa "przeskoczył" na producenta filmowego. Vijay ma dwoje dzieci, Prakasha i Vikrama, którzy są... tenisistami.

Nie, to jeszcze nie koniec... Grali lub grają bracia: Tim i Tom Gullikson; Ernest i William Renshaw; Christophe i Olivier Rochus; David, John i Anthony Lloyd; Nicolas i Giovanni Lapentti. Siostry: Barbata i Kathy Jordan; Alona i Kateryna Bondarenko; Nadiya i Lyudmyla Kichenok; Kim i Elke Clijsters; Anastasia i Arina Rodionova; Karolina i Kristina Pliskova; Kristina i Zuzana Kucova; Chris, Jeanne i Clare Evert; Maria i Lucia Romanov; Alicja i Aleksandra Rosolska. A także "mieszanka wybuchowa": Cliff i Nancy Richey; Lleyton i Jaclyn Hewitt; Vitas i Ruta Gerulaitis. Oj, aż nadto widać, że pasja w rodzinie nie ginie!


sobota, 15 lutego 2014

Little Mo.

Dawno temu popularną rozrywką podczas deszczowych dni i czekania na mecz był brydż. Z czasem jego zaprzestano, ale właśnie z tej gry zaczerpnięto najważniejszy dla tenisa termin, a mianowicie Grand Slam. W kartach oznacza wzięcie 13 lew, w tenisie wygranie czterech największych turniejów w jednym roku. Coś, co wydaje się nieosiągalne. Pierwszym zawodnikiem, który maksymalnie zbliżył się do tego osiągnięcia był w 1933 Jack Crawford. W USA prowadził z Perrym 2:1 w setach. Wtedy Perry wziął prysznic, a Crawford sięgnął po piersiówkę i od tej pory wygrał jednego gema. Spełniony poczuł się pięć lat później Amerykanin Donald Budge. Na taką triumfatorkę wśród pań musieliśmy poczekać jeszcze piętnaście lat, do czasów Maureen Connolly.

Niektórzy mogą domyślać się, że przydomek "Little Mo" wziął się od zdrobnienia jej imienia. Nic bardziej mylnego. Pochodzi on od... nazwy sławnego okrętu wojennego, krążownika "Missouri". Po którymś z meczów jeden z reporterów porównał siłę uderzeń Maureen właśnie do siły ognia tych armat. 
Nikt nie spodziewał się podczas dzieciństwa Connolly, że zostanie tenisistką. Nawet ona sama. Ojciec, marynarz, opuścił dom, gdy miała 3 lata. Matka była niespełnioną pianistką i chciała swoją córkę nakierować na pole artystyczne. Zapisała ją na lekcje baletu i nauki śpiewu. Dziewczynka doznała jednak zapalenia strun głosowych, więc mama chciała, żeby została pisarką. Maureen miała jednak inne marzenie: zostać amazonką. Któregoś dnia jednak zobaczyła grę na jednym z kortów niedaleko jej domu. Był tam niejaki Wilbor Folsom, nauczyciel tenisa z drewnianą nogą. Connolly była leworęczna, ale wtedy w sporcie tym uważano to za coś gorszego i musiała ona przełożyć rakietę do prawej dłoni.

W wieku 12 lat przeszła pod opiekę Eleanor Tennant, która wpoiła jej ofensywny styl gry. Miała też być bezwzględna dla swoich partnerek, nie mogła mieć żadnych przyjaciółek. Była bardzo skoncentrowana i regularna, niepokonana. Już w wieku 15 lat plasowała się w czołowej dziesiątce rankingu. Jeden z dziennikarzy nazwał ją "Killer in curls". Seryjne wygrywanie imprez wielkoszlemowych rozpoczęła podczas Wimbledonu 1952. Jednak tuż przed nim doznała kontuzji ramienia, a jej lekarz i trenerka ogłosili, że nie weźmie udziału. Maureen to rozzłościło, zakończyła współpracę z Tennant i... wygrała ten szlem, pokonując w finale Louise Brough. W Forest Hills ograła Doris Hart. I zaczął się rok 1953. W Australii ograła Julie Sampson, z którą wygrała debla. We Francji deklasuje Hart 6:2 6:4. To samo ma miejsce w Anglii (8:6 7:5). W Stanach Zjednoczonych identyczny wynik jak w Paryżu. Po tym wyczynie robi sobie krótką przerwę od tych imprez, wraca na Roland Garros, gdzie triumfuje w 3. konkurencjach. Wygrywa też trzeci raz z rzędu Wimbledon, gdzie ogółem przegrała tylko dwa sety. Wszystko to przed osiągnięciem 20 lat.

Byłoby to niesamowita zawodniczka przez następne kilka lat, gdyby nie pewien tragiczny w skutkach wypadek. Bardzo znana była jej pasja do jeździectwa. Mieszkańcy jej rodzinnego miasta, San Diego za fantastyczne rezultaty ofiarowali jej konia o imieniu "Colonel Marryboy". Podczas jednej z porannych przejażdżek zerwał się on, nie dał się okiełznać i zrzucił Connolly wprost pod nadjeżdżający traktor. Prawa noga tenisistki została zmiażdżona i nigdy nie odzyskała pełnej sprawności. W wieku 20 lat zakończyła karierę, od teraz dawał tylko lekcje tenisowe. W 1955 wyszła za mąż za członka olimpijski ekipy jeździeckiej USA, Normana Brinkera. Urodziła dwoje dzieci. W 1969 w Dallas zmarła na raka. Miała tylko 35 lat.

Po Maureen w singlu pań Klasyczny Wielki Szlem zgarnęły też Margaret Court i Steffi Graf. U panów takiej sztuki dokonał jeszcze dwukrotnie Rod Laver. 3 pary deblowe bez zmiany składy też mogą poszczycić się takimi osiągnięciami: Ken McGregor i Frank Sedgman, Martina Navratilova i Pam Shriver oraz Margaret Court i Ken Fletcher (mikst). Nie trudno zauważyć, że obecnie coraz trudniej wygrać cztery lewy w tym samym roku. Nie licząc niepełnosprawnych, taka sztuka nie udała się nikomu w XXI wieku. Od 1983 przyszły nawet ułatwienia. Wystarczy wygrać turnieje w kolejności, a niekoniecznie w jednym roku. Z takiej okazji skorzystały chociażby Martina Navratilova i Serena Williams. W czasach, w których się teraz znajdujemy jest bardzo dużo rywalek, które grają na wysokim poziomie. Sama Chris Evert w jednym z wywiadów podkreślała, że ciężkie mecze zaczynały się dopiero od ćwierćfinałów, a teraz trzeba liczyć się z tym, że problemy nadejdą już w 2., 3. rundzie. I według mnie to jest podstawowa różnica w trudności zdobycia zaszczytnego miejsca w historii.

Często na przeszkodzie stoją też jakieś drobne kontuzje, spowodowane nadmiernym wysiłkiem, coraz większą liczbą turniejów, a co za tym idzie coraz większą liczbą meczów do rozegrania przez zawodników, którzy chcą liczyć się w walce o największe laury. Siłowe style gry, które prowadzą do wyniszczenia. Można gdybać, jacy tenisiści mogliby w obecnych czasach zdobyć Klasycznego Wielkiego Szlema. Najwięcej opowiedziałoby się za opcją: Serena Williams i Rafael Nadal. I rzeczywiście są to najpoważniejsi kandydaci. Jednak lata lecą, a kariera nie trwa wiecznie. Ciekawy jestem, co musi potrzebować gracz, aby sięgnąć tenisowego szczytu. Powinien mieć nienaganną technikę, agresywny, ale zarazem inteligentny styl gry, powinien "przewidywać" ruchy przeciwników. I co najważniejsze - musi wytrzymywać ciążącą na nim presję. Tylko czy to jest realne połączenie?


niedziela, 9 lutego 2014

Jak to jest być ball boyem?

Przynieś, podaj, pozamiataj... Tak w skrócie można scharakteryzować pracę, jaką obecnie wykonują dzieci do podawania piłek. Nierzadko właśnie od tych niewinnych kilkunastoletnich osób zależy ogólne zachowanie samych zawodników. Jedni mają do młodych szacunek za trud włożony w niełatwą robotę, inni najchętniej zmieszaliby ich z błotem i kazali zachowywać się niemalże jak roboty, a oni tym sterowaniem byliby wielce zadowoleni.
Popularnie nazywani "ball boys" pierwszy raz pojawili się na turnieju w 1920, a był to, oczywiście, Wimbledon. 26 lat później zmienione zostały pewne zasady, chłopcy zostali wybierani jako wolontariusze ze swoich szkół. Dopiero od 1977 możemy używać takiego terminu jak "ball girl", gdyż właśnie w tym roku w te "role" wcieliły się dziewczyny.

W dzisiejszych czasach proces wyboru nastolatków jest o wiele bardziej skomplikowany i rozpoczyna się na długo przed zawodami, na jakich mają pracować (chodzi tu przede wszystkim o Wielkie Szlemy). Jedną z najlepszych metod nauk mogą pochwalić się organizatorzy French Open. Specjalnie szykowane szkolenia trwają kilka tygodni, a zainteresowani wybierani są z renomowanych szkółek i klubów tenisowych. W miarę zbliżania się turnieju do decydującego fazy, zostają na placu boju tylko najlepsi. Co więcej z boku obserwują ich starsi koledzy, którzy skrzętnie notują i wypisują błędy, które popełnili. Błędy, które mogą zaważyć na ich dalszej karierze. Oczywiście podobne etapy można zauważyć w innych imprezach, chociażby w Wimbledonie, gdzie nie ma miejsca na błąd.

Czasami jednak bywa, że zdarzają się incydenty, po których podawacze piłek stają się sławni. Dylan Colaci to chłopak, który w 2012 podczas Australian Open złapał piłkę w powietrzu, odbitą przez Rogera Federera. Podczas Wimbledonu 2009 Michael Llodra wpadł na młodą Erin Lorencin tak, że doznał urazu i musiał poddać pojedynek. Tommy Haas, jego ówczesny rywal, chciał jednak jeszcze trochę pograć i za sparingpartnerkę wziął Chloe Chambers, inną "ball girl". W 2004 podczas meczu US Open między Jiri Novakiem a Radkiem Stepankiem jeden z chłopców zemdlał. Co ciekawe, jeszcze tego samego dnia wrócił na korty. Nie zapominajmy też o słynnym zabraniu piłki podczas FO 2012 przygotowującemu się do zagrania Troickiemu. Francesca Schiavone w meczu z Sereną z powodu chyba bezradności jednego z takich chłopaków przytuliła...
Inni stają się sławni po latach, piłki podawali m.in. Jadwiga Jędrzejowska, Henri Cochet, Vera Zvonareva, Roger Federer, czy chociażby Pete Sampras.

A co należy do obowiązków tych dzieci? Podawanie piłek, ręczników, butelek z napojami, właściwie spełnianie wszystkich zachcianek graczy, włącznie z zanoszeniem rakiety do wymiany naciągu. Wszystko musi być tak dokładnie robione, że czasami wygląda to, jakby te dzieci były zaprogramowane. Wszystkie te rzeczy muszą wykonywać ustalonym schematem, w wyznaczonych miejscach. Niestety, patrzą na dzisiejsze pojedynki można dostrzec, że są to coraz częściej nie chłopcy do podawania piłek, a chłopcy na posyłki. I winni są temu główni bohaterzy widowiska, czyli tenisiści. Najbardziej rażącym dla mnie gestem jest ten o prośbę o ręcznik, w stylu "daj, albo pożałujesz". Niezrozumiałe jest dla mnie również to, że zawodnicy "wycierają się" co każdy punkt, bez różnicy, czy jest to bardzo długa wymiana, czy podwójny błąd serwisowy, trzecia minuta, czy trzecia godzina gry.

Rodzice młodzieży nie godzą się, żeby ich pociechy pełniły rolę służących. Podczas jednej z imprez wystosowali oni nawet specjalne pismo do organizatorów, że nie godzą się na takie traktowanie młodych. Często może odbijać się to na psychice dzieci, zwłaszcza w takich sytuacjach, gdy muszą się domyślić, o co chodzi nierzadko rozwścieczonym graczom, którzy klną pod nosem i wyżywają się na Bogu ducha winnych ludziach. Są takie zawody w profesjonalnym cyklu, jak np. Linz wśród pań, gdzie od czasu do czasu podaje się efektywny czas gry. I co się okazuje? Że taka pani X z panią Y, mimo że zegar wskazuje 1,5 h, to tak naprawdę grały one... 10 minut. Trochę to szokujące. W rozgrywkach męskich kilka miesięcy temu wprowadzono pewne zmiany. Otóż między punktami przerwa nie może wynieść więcej niż 25 sekund, co jest skrupulatnie odmierzane i przestrzegane. U pań mamy regułę 20 sekund.

Pytanie tylko, czy takie coś pomoże. Czasami aż miło popatrzeć na mecze sprzed kilkudziesięciu lat. Tam nie było krzesełek, na których można było usiąść, a nie było też z tego powodu kłótni. Dzisiaj, zawodnicy rozsiadają się niemal jak na sofach i cały czas przeciągają te minutowe przerwy między gemami. Potem idą w kierunku linii końcowej, nie patrząc gdzie rzucają ręcznik, jak najszybciej chcą dostać piłki, którą potem kozłują x razy, a po wymianie mają nadzieję, że coś do otarcia już będzie czekało w ich pobliżu. Tak, te wszystkie czynności wykonują "ball boys". Nic, tylko współczuć.


czwartek, 6 lutego 2014

Zmiany, zmiany...

Niedawno w kalendarzu WTA na ten sezon pojawiła się istotna zmiana. Z tenisowego "cyrku" wyleciał turniej Hungarian Grand Prix w Budapeszcie, a na jego miejsce wskoczyła impreza Bucharest Open w stolicy Rumunii. Będzie ona rozgrywana w pierwszym tygodniu po Wimbledonie, na tych samych kortach, na jakich grają panowie w kwietniowym BRD Nastase Tiriac Trophy. Można powiedzieć, że wreszcie do tego państwa zawitał turniej z prawdziwego zdarzenia. Do tej pory znany był tylko z imprez ITF-owskich, chociaż jedna z nich była dość dobrze notowana, a wygrywały wtedy m.in. Petra Cetkovska, Andrea Petkovic, czy Jelena Dokic. Ostatnia edycja miała miejsce w 2012. Na zmianie zawodów tracą oczywiście Węgry. Przez 18 lat wygrywały tu takie sławy jak Virginia Ruano Pascual, Jelena Jankovic, czy Magdalena Maleeva. W ubiegłym roku triumfowała tu Simona Halep i być może to było jedną z przyczyn tych zmian.

Poza wspólną granicą te kraje chyba (patrząc na kwestie tenisowe) nie mają nic wspólnego. Na Węgrzech poważny kryzys. Nie ma już śladu po bardzo dobrych niegdyś tenisistkach. Mało osób pamięta o Zsuzsy Kormoczy, nieżyjącej już, która w 1958 wygrała French Open, a rok później dotarła do finału. Największa chyba gwiazda, najbardziej rozpoznawalna, Andrea Temesvari, była najwyżej 7. w rankingu, ale nigdy w wielkim szlemie w singlu nie przebrnęła 4. rundy (w deblu z Navratilovą wygrały FO '86). Warto tu też przytoczyć dwie zawodniczki, które niedawno zakończyły kariery - Gretę Arn i Agnes Szavay. Mimo że nie plasowały się na czołowych miejscach, to i tak prezentowały się o wiele lepiej niż ich rodaczki. Obecnie najwyżej sklasyfikowaną Węgierką jest Timea Babos (83. miejsce). Potem długo, długo nic i... Melinda Czink (247.) oraz Reka-Luca Jani (253.). Dalej już przepaść.

Co innego w Rumunii, gdzie tenis kobiecy przeżywa prawdziwy renesans. Aż miło teraz wspominać czasy Virginii Ruzici, która wygrała Roland Garros w 1978 (pokonując Mimę Jausovec, w parze z nią wygrała debel), czy Florenty Mihai, która była finalistką tych zawodów rok przed rodaczką. Okres trochę bliższy nam to też sukcesy chociażby Ruxandry Dragomir, a przede wszystkim Iriny Spirlei. Rumunka osiągnęła ćwierćfinał Australian Open i US Open w 1997. Wcześniej wspomniana Simona Halep nawiązuje przede wszystkim do pierwszej i ostatniej z wyżej wymienionych i miała zaszczyt zostać trzecią Rumunką, która weszła do czołowej dziesiątki (Ruzici była 8., Spirlea - 7.). 22-latka kiedyś była znana tylko z dużego biustu. Teraz zdecydowanie przeżywa swoją drugą młodość, w ubiegłym sezonie wygrała pierwszą imprezę rangi WTA, a razem takich triumfów zanotowała aż sześć i w ilości zwycięstw ustąpiła tylko Serenie Williams. WTA przyznało jej też nagrodę za największe postępy.

Oprócz niej, w pierwszej setce są jeszcze trzy koleżanki: Sorana Cirstea, jej największym osiągnięciem był finał turnieju Premier 5 w Toronto z Sereną Williams; Monica Niculescu, triumfowała rok temu we Florianopolis, jej dziwny styl gry, oparty na częstym slajsie forhendowym sprawia kłopoty większości. I wreszcie Alexandra Cadantu, która grała m.in. w półfinale w Katowicach. Do nich śmiało możemy dopisać dwie panie powracające po kontuzjach - Irinę-Camelię Begu i Alexandrę Dulgheru, znaną w Polsce bardzo dobrze dzięki występom w J&S Cup. Co więcej, każda z tych pań jest stosunkowo młoda (najstarsza 27 lat; reszta średnio 23), co pokazuje, że w tym kraju postęp idzie w dobrym kierunku, a niżej w rankingach mamy dużo (ok. 13) pań-juniorek, które dopiero wkraczają w pełnoletność. Bez dwóch zdań, zabezpieczenie na przyszłość jest.

Niejako na osłodę Węgry przejęły od Izraela (wreszcie) prawo do rozgrywania spotkań Fed Cup I Grupy Euroafrykańskiej. I "dziwnym" trafem właśnie dwie opisywane nacje spotkały się w jednej grupie i zagrały mecz przeciwko sobie już na początku. Pora jednak na trochę historii. Drużyny te do tej pory grały ośmiokrotnie, Węgierki wygrały raz, w 1993. Skład Virag Csurgo (?), Agnes Gee (?), Kate Gyroke (?), odprawił 2:1 Isabelę Martin i Ruxandrę Dragomir. O dziwo, takim samym wynikiem zakończył się tegoroczny bój, wygrały jednak Rumunki. Oba kraje teraz wystawiły swoje najmocniejsze drużyny (wiemy, jak to wygląda, porównując je). Co ciekawie, zawiodła ta, na papierze (i chyba w rzeczywistości) najmocniejsza, czyli Halep, ulegając w trzech setach Timei Babos. Gorąco było też w deblu, gdzie faworytki wróciły do gry po przegraniu pierwszej partii. Oba kraje czekają jeszcze potyczki z Wielką Byrtanią i Łotwą.

W lipcu dowiemy się, czy zmiana, która kilka dni temu nastąpiła, jest na lepsze. Moim zdaniem, tak. Turniej będzie rozgrywany na większym obiekcie, z większą też tradycją. Pozwoli ona na jeszcze większe rozpropagowanie tenisa w tym kraju (chociaż takie przydałoby się też na Węgrzech). Kto wie, może za jakiś czas rozgrywki męskie i kobiece będą połączone, jak chociażby w Oeiras. To nie byłą jedyna zmiana w tym sezonie. Dłuższy czas słyszeliśmy o kłopotach pieniężnych Brukseli (tydzień przed FO). Próbowano nawet zmniejszyć rangę imprezy z Premier na International, bezskutecznie. Na jej miejsce wskoczyła Norymberga, dotychczas umiejscowiona tuż po paryskim wielkim szlemie. Pozostaje jeszcze jedna niewiadoma, w 34. tygodniu, oprócz turnieju w New Haven znajduje się "to be determined". A więc oczekujemy.
I znów podczas takich rozważań jak mantra wraca problem imprez w Azji. Dokładnie 10 lat temu, w kalendarzu było 6. imprez na tym kontynencie, tylko jedna rangi Premier. Teraz turniejów tam jest 11., w tym jeden Premier 5, jeden Premier Mandatory, no i od tego sezonu, mistrzostwa WTA. Pozostaje tylko usiąść, załamać się i jesienią patrzeć na pustki na wielkich obiektach lub tych zamurowanych wyglądających jak więzienie, gdzie słychać tylko przerażające echo odbijanych z uporem maniaka piłek.

Simona Halep triumfująca w ostatniej edycji Hungarian Grand Prix.

niedziela, 2 lutego 2014

Australia od kuchni.

Podczas gdy na europejskich wielkich szlemach królowała opisywana w poprzednim poście Suzanne Lenglen, turnieje tej rangi rozgrywane były na dwóch innych kontynentach. O ile obsada w USA była jeszcze jako taka, to w Australii była ona, jak na tamte czasy, bardzo marna, królowali gospodarze, jak Daphne Akhurst i Anthony Wilding. Trudno było się temu dziwić, jeśli podróż statkiem trwała w te rejony z naszego kontynentu ponad 40 dni, a bracia Wright wynaleźli coś takiego jak maszyna latająca w 1903, dwa lata przed pierwszą edycją Mistrzostw Australazji. Właśnie tak przez pierwsze 22 lata nazwany został ten turniej, potem zmieniony na Mistrzostwa Australii, aby niejako na cześć utworzenia Ery Open, od 1969 rozgrywać tę imprezę jako Australian Open. Co do premierowej odsłony tych zawodów, w męskim finale wystąpili Rodney Heath i Arthur Curtis, a frekwencja wyniosła 5 tys. osób. Mimo że ten wielki szlem jako jedyny zaczął pisać tradycje już w XX wieku, to jego historia jest równia bogata (jeśli nie bogatsza i jak się potem okaże - dramatyczniejsza) jak tych pozostałych turniejów. Czas to sprawdzić.

Po pierwsze, bardzo często zmieniały się miejsca, gdzie te zawody rozgrywano. Oprócz Melbourne, które organizuje ten szlem już nieprzerwanie od 1972 roku, grano też w Sydney, Adelajdzie, Brisbane, Perth, a także w dwóch nowozelandzkich miejscowościach - Christchurch w 1906 (wygrał wtedy urodzony tam A. Wilding) i Hastings w 1912. Trzy ostatnie mieściny w szczególności nie cieszyły się popularnością, ale z frekwencją nigdy nie było za ciekawie. Łagodnie mówiąc widzów brakowało, a było to spowodowane rozgrywaniem odrębnych turniejów, wówczas z większą tradycją, jak np. Mistrzostwa Wiktorii. Niemałego zawrotu głowy możemy też dostać patrząc na zmiany terminów tych rozgrywek. Był styczeń, ale też marzec i nawet sierpień. W latach 1924-1977 powrócono do grania w pierwszym miesiącu roku. Ale podczas sezonu '77 odbyły się dwie edycje, bo zawody postanowiono "cofnąć" na grudzień. Ta zmiana trwała do 1987, kiedy wrócono na styczeń. Dlatego rok 1986 to rok bez Australian Open.

Sezon, kiedy ostatecznie wrócono do pierwotnego rozgrywania wielkiego szlema był też ostatnim, w którym grano na nawierzchni trawiastej na słynnym Kooyongu. Ostatnim meczem tam był finał między Stefanem Edbergiem a Patem Cashem. (Dzisiaj rozgrywa się tam słynną pokazówkę) Australian Open przeniesiono wtedy do Melbourne Park, który wcześniej był znany jako Flinders Park. Pierwszą edycję tam wygrał obecny ekspert Eurosportu, Mats Wilander, "przy okazji" zapisując się do historii. Jest to jedyny zawodnik triumfujący tu na obu nawierzchniach. Co do pokrycia kortu, było ono bardzo wolne (typ Rebound Ace). Zmiany dokonano jednak dopiero w 2008, na Plexicushion, co za tym idzie pojawił się też nowy kolor, niebieski, zamiast zielonego, gdzie słabo było widać nadlatujące piłki. W trakcie rozgrywania Australian Open w pamięci kibiców zapisało się wiele ciekawych momentów. Pora je też przedstawić.

O tym, jaki temperament na korcie miał John McEnroe to chyba wszyscy wiedzą. Miarka przebrała się w meczu z Mikaelem Pernforsem w 1990. Amerykanin uderzył piłką w plecy swojego przeciwnika, nakrzyczał na matkę z płaczącym dzieckiem, straszył sędzinę liniową. Za te wybryki został (wreszcie) zdyskwalifikowany i tego pojedynku nie dokończył. Dwa lata później w finale zmierzyli się Jim Courier i Stefan Edberg. Trener zawodnika zza oceanu powiedział, że gdy jego podopieczny wygra, wskoczą do rzeki Yarry (którą swoją czystością nie powala, krótko mówiąc). Courier wygrał, słowa dotrzymano, kąpiel zaliczona. Woda w roli głównej była też w 1995. Podczas meczu Andre Agassiego i Aarona Kricksteina, przy prowadzeniu bardziej utytułowanego z nich 6:4 6:4 3:0 zaczęło padać. I to nie byle jak. Nie pomógł nawet zasuwany dach, deszcz zalał korty, które zamieniły się w basen (MŚ w pływaniu dopiero w 2007...). Nie zraziło to jednak organizatorów, uporali się z tym poważnym problemem i dzień późniejpo australijskiej powodzi nie było już śladu. Co do meczu, Krickstein skreczował i nie wyszedł już, by dokończyć spotkanie.

Kolejne wydarzenia to już XXI wiek. W 2003 mamy do czynienia ze świetnym widowiskiem w wykonaniu Andy'ego Roddicka i Younesa El Aynaoui. W finale pań spotkały się siostry Williams, a ze względu na wysoką temperaturę (43 stopnie) nad areną zasunięto dach. Problemy zdrowotne młodszej z sióstr trzy lata później sprawiły, że podczas AO 2007 sklasyfikowana była na 81. pozycji. Po drodze pokonała m.in. Petrovą (6.), Jankovic (7.), a w decydującym meczu nie dała żadnych szans dwójce, Marii Sharapovej (6:1 6:2). Po tym występie awansowała na 14. miejsce. Ta impreza jest obfita w niesamowite spotkania. W 2008 Lleyton Hewitt i Marcos Bagdathis skończyli pojedynek o... 4.34 rano czasu miejscowego! Trzy lata później horror rozegrały Francesca Schiavone i Svetlana Kuznetsova, który trwał 4h 44 minuty, w 3. partii Włoszka wygrała 16:14, mecz stał się najdłuższym w całej historii Wielkiego Szlema. No i ten finał 2012 między Djokovicem a Nadalem...

Najstarszym triumfatorem w singlu jest Ken Rosewall, który miał w dniu triumfu 38 lat i 3 miesiące. Najmłodszą jest Martina Hingis, która gdy w 1997 pokonywała Mary Pierce miała 16 lat i 3 miesiące. 
Kolejnym problemem, który trapi organizatorów są upały, ale o tym jakiś czas temu pisałem. Są też wnioski, nawet od najlepszych graczy, aby zmienić termin rozgrywek na luty. Spowodowane jest to tym, że trudno im dostosować się do odpowiedniego rytmu gry po przerwie między sezonami. A i chłodniej by było... Wiszą też groźby (ciekawie ile w tym prawdy) nad zmianą lokalizacji turnieju. Chęć przejęcia złożyło Sydney (Glebe Island), a miałoby to nastąpić po 2016, czyli wygaśnięciu licencji dla Melbourne. Jeszcze głośniej jest w tej sprawie po wygraniu singla pań przez Chinkę Li Na. Jak wiemy, jest to Szlem Azji i Pacyfiku i można było słyszeć pogłoski, aby przenieść go do Azji. Co ciekawe, na jesieni ubiegłego roku właśnie po tym kontynencie odbyła się "wycieczka" trofeów, jakie można zdobyć za wygranie singla. Patrząc na to, ile oni mają pieniędzy, to problemem to nie jest, ale chodzi tu przede wszystkim o tradycje i kibiców australijskich, którzy są niezastąpieni, a wiemy, jak to jest z tą kwestią w Państwie Środka. Aż chciałoby się zaśpiewać niczym Grzegorz Turnau "Nie przenoście nam Australian Open do Chin!"


Trofea za zdobycie mistrzostwa, po lewej pań (Daphne Akhurst Memorial Cup), po prawej panów (Norman Brookes Challenge Cup)