wtorek, 15 kwietnia 2014

Brutalna rzeczywistość.

Powoli milkną echa po jednej z najbardziej emocjonalnych wypowiedzi w polskim tenisie, nawet ostatnich lat. Słowa Jerzego Janowicza o słynnym już "trenowaniu po szopach", nadmiernych oczekiwaniach ze strony Polaków i wylewaniu wiadra pomyj na rodzime dziennikarstwo zostało już chyba zinterpretowane przez wszystkie możliwe stacje, portale i osoby powiązane mniej lub bardziej z tenisem. Jedni go bronią, gratulują mu wyduszenia z siebie tego, co myśli. Inni krytykują go, równają z ziemią, wysyłając przy okazji do psychiatry i proponują mu zmianę obywatelstwa. Do tego wszystkiego dochodzą jakże wylewne komentarze internautów, którzy tylko czekają na jakiś zgrzyt. I tak właśnie powstała wojna wokół kwestii wypowiedzianej przez, bądź co bądź, najlepszego jak na razie polskiego tenisistę. Pytanie tylko, która ze stron ma słuszność w swoich opiniach. Moim zdaniem, każda ma choć trochę prawdy w sobie.

Przypatrzmy się nieco bardziej tej wypowiedzi. Według mnie, Janowicz ma tu sporo racji. Jednak wydaję mi się, że nie jest to niejako opis problemów, z którymi zmaga się on sam, a całe polskie młode pokolenie, które zapragnęło związać swoją przyszłość z tenisem. Można to odbierać jako swego rodzaju "odezwę do narodu", którą wygłasza lider, czołowa postać, w imieniu grupy. No dobrze, ale czemu akurat takie słowa padły po porażkach w Davis Cup z Marinem Cilicem i tym niesamowitym 17-letnim Borną Coricem? W tym przypadku nie widzę już usprawiedliwienia, szczególnie tej piątkowej przegranej. Przecież ten sam lider, o którym przed chwilą napisałem, musi z godnością znosić porażki i dawać wręcz nieskazitelny wzór do naśladowania. Jednak przyzwyczailiśmy się co do niektórych mało pozytywnych zachowań Jerzego.

Czas przejść do ukochanej ostatnio przez wszystkich szopy, bohaterki internetowych memów (a właściwie to do jakże sympatycznych zwierzaków). Ale nie żartujmy sobie. Jak wiemy, Janowicz jest rodowitym łodzianinem i od lat tam trenuje. I gdzie jak gdzie, ale w tym mieście nie powinno sią narzekać na warunki do szkolenia. Obiekt tam zmodernizowano za dziesięć milionów złotych i na treningi tam przyjeżdżają ludzie z całej Polski. Poza tym dofinansowania, które co prawda liczne nie są, ale cieszmy się, że są. Właśnie w Łodzi najwięcej pieniędzy, wliczając inne kluby sportowe, poszło na tenis. Co więcej, Jerzy już "wybił się" z tej opieki miejskiej i rodzicielskiej i pieniądze zarobione na turniejach z pewnością wystarczą, aby trenować, nawet na lepszych obiektach za granicą.

Nie zapominajmy, że wszędzie jest drugie dno. Zabrzmię trochę jak Janowicz, ale naprawdę, nie wymagajmy od niektórych nie wiadomo czego (to nie jest obrona Jerzego). Jest to taki apel ze strony tych młodszych, bo będąc w tym pokoleniu, sam doskonale widzę, jak to jest. Gdzieniegdzie zero perspektyw. Nawet smucą słowa "na treningi tam przyjeżdżają ludzie z całej Polski". Czyli potwierdza to tezę, że w zdecydowanej większości kraju bazy szkoleniowe są marnej jakości, lub wcale ich nie ma. Oczywiście, jest trochę osób, które przebijają się wysoko w rankingu, ale ogrom pozostałych zapada się pod ziemię tuż przed przejściem z junior do seniora, lub "grzeje ławę", gnieżdżąc się w trzeciej, czwartej, piątej setce. Obecnie na takim etapie jest bardzo mocno aspirująca Magda Fręch, która powoli szuka swojego miejsca w szeregu.

17-latka szerzej pokazała się światu podczas niedawnego turnieju w Katowicach. Przy okazji przypomniał mi się wywiad, którego udzieliła na koniec poprzedniego sezonu jednej ze stron tenisowych. Z obydwu wypowiedzi jasno wynika, że kariera Magdy opiera się głównie na pomocy ze strony rodziców, bo na pieniądze ze strony Polskiego Związku Tenisowego nie ma co liczyć. Smutne w tym wszystkim jest też to, że "wielce poszkodowany", za reprezentowanie Polski w Pucharze Davisa otrzymał 100 tysięcy złotych (zgadnijcie od kogo...). Właśnie tyle pieniędzy potrzeba, aby Fręch grała pół roku. Dla tej dziewczyny takie finanse to sprawa "życia i śmierci", przetrwanie w tym sporcie. Dla Janowicza - więcej zer na koncie. Nie zapominajmy o jego kontraktach reklamowych - w jednej z nich występuje w... szopie. W czasie, gdy Jerzy zastanawia się "szybkość, czy technika", lub rozwala kolejną rakietę (może sobie przecież na to pozwolić), Magda cały czas, bezustannie szuka jakiegokolwiek sponsora, który utrzyma ją na powierzchni wody.

Walka o byt to zdecydowanie to, co w Polsce staje się na porządku dziennym. Wystarczy spojrzeć na inne europejskie kraje, aby dokonać porównania. Równolatka Polki, Belinda Bencic, wskoczyła już do pierwszej setki. Ta dziewczyna ma podpisanych kilkanaście umów, w tym z firmą menedżerską, odzieżową i produkującą rakiety. Idylla...
Magda otwarcie też mówi, że nie spodobała się jej wypowiedź Janowicza. Nie powinien on narzekać na swoje warunki pracy, jeśli inni mają o wiele gorzej, i to ci, o których powinniśmy dbać, bo to wśród nich będą przyszłe gwiazdy tenisa. U nas to wygląda jednak na zasadzie najgorsze zrób sam, bez niczyjej pomocy, a my zaczniemy się do ciebie przyznawać, jak osiągniesz pierwsze sukcesy. Szara, polska rzeczywistość...


niedziela, 30 marca 2014

Bez walki.

Turniej w Miami, na małej wysepce Key Biscane to impreza z całą pewnością, pod wieloma względami historyczna. Często nazywana jest piątą lewą Wielkiego Szlema. Serena Williams wygrywa tu siedmiokrotnie. Także tutaj, na Florydzie premierowo przetestowano i wprowadzono system challenge'u, czyli tzw. system hawk-eye. Po tegorocznej edycji zawody zostaną zapamiętane z jeszcze innego względu. Chodzi oczywiście o niecodzienną sytuację w turnieju panów, kiedy Novak Djokovic i Rafael Nadal awansowali do finału bez gry. Ich przeciwnicy, czyli odpowiednio Kei Nishikori i Tomas Berdych oddali mecze półfinałowe walkowerem. Pierwszy z powodu kontuzji lewej pachwiny, a drugi - zatrucia pokarmowego. Nigdy wcześniej w erze open takie zdarzenie nie miało miejsca. Chyba kiedyś musiało to nastąpić, szkoda tylko, że w tak ważnym turnieju w roku.

Bez dwóch zdań w tym momencie więcej jest poszkodowanych, niż tych, którzy cieszą się z takiego właśnie rozwiązania. Najbardziej chyba cierpią przegrani z ćwierćfinałów, czyli Roger Federer i Aleksandr Dolgopołow. Uciekły im punkty rankingowe i pieniądze. Ciężko jest przełknąć tę gorzką pigułkę, gdy tenisista w danym meczu jest od ciebie lepszy, a dzień, dwa później nie stawia się na korcie. Szczególnie, jeśli mamy do czynienia z tak zaawansowaną fazą imprezy. Mocno wręcz rozwścieczeni muszą być kibice, którzy w tym dniu zamierzali z pewnością obejrzeć dwa niesamowite widowiska. Nie doczekała się niczego. A co z zakupionymi biletami? Otóż mogą z nich "skorzystać"... podczas półfinałów za rok. Pieniądze nie zostaną zwrócone. Ciekawe też, jak musiała czuć się tak dwójka "poddanych". Niewątpliwie było im smutno z tego powodu, bo chyba woleli oni zagrać mecz, mimo tak wygórowanych rywali. Jedno jest pewne, są oni z tego powodu na językach wszystkich, ale nie o taki rozgłos im chodziło.

Chyba w żadnym innym sporcie nie ma tylko walkowerów, co właśnie w tenisie. Im bardziej zaawansowana faza, tym więcej się o tym mówi. Jednym z najbardziej zapamiętanych przeze mnie poddanych spotkań był finał Australian Open pań z 2006 r., kiedy Justine Henin musiała zrezygnować z kontynuowania meczu z Amelie Mauresmo. Podobnie było kilkanaście lat wcześniej u panów, też w finale AO, gdzie Stefan Edberg nie dokończył spotkania z Ivanem Lendlem. Właśnie podczas takich sytuacji większość nie wie, jak ma się zachować. Czy triumfator ma cieszyć się, uśmiechać na siłę, czy jednak być w miarę opanowanym, bo przecież to nie z jego zasługi zwyciężył. Nie zdziwię się, że większość wolałaby przegrać po świetnym boju niż wygrać przez krecz, czy walkower. Szczególnie, jeśli w pozostałej części kariery nie zdoła się wygrać ponownie imprezy tej rangi. Wtedy niejako z urzędu przypisuje się łatka niezbyt dobrego tenisisty, który triumfuje tylko i wyłącznie dzięki kontuzjowanemu rywalowi.

Kilka dni temu na pewnej stronie natrafiłem na bardzo ciekawe zestawienie odnośnie walkowerów. W karierze po pięć takich "wymuszonych" wolnych dni mają np. Djokovic, Murray, Nadal, Federer, ale też np. Donald Young i Dmitry Tursunov. Liderem w tej kategorii jest Jo-Wilfried Tsonga z sześcioma darmowymi wygranymi, a to 1,3% jego wszystkich triumfów. Ograniczając się do męskich turniejów w erze open, to 1,1% ćwierćfinałów i 0,6% półfinałów w ogóle się nie rozpoczęło. O kreczach nie mówię, bo jest ich multum, a turniej bez chociaż jednego niedokończonego meczu to turniej stracony, niestety. Ale dlaczego obecnie spotykamy się aż z tyloma kontuzjami, które prowadzą do kreczów, czy krótszych lub dłuższych wycofań?

Nie trudno zauważyć, że obecne kalendarze są wręcz przeładowane zawodami, z których każdy kolejny jest ważniejszy, szczególnie dla tych tenisistów, którzy balansują na granicy pierwszej i drugiej setki. Jeśli chcą oni się utrzymywać w tej top 100, to muszą oni grać dużo i dobrze, co często nie łączy się ze sobą, zwłaszcza u tych słabszych. Ci lepsi grają ciut mniej, ale aby być na topie, oczywiście nie mogą sobie pozwolić na potknięcia, bo napierają na nich cały czas inni zawodnicy. Do tego dochodzą wręcz katorżnicze treningi i takich przeciążeń nawet najlepiej przygotowany organizm prędzej czy później nie wytrzyma. Przykłady daleko nie trzeba szukać, Argentyńczyk Juan Martin del Potro z powodu operacji nadgarstka sezon ma już z głowy.

Jest to na pewno niezbyt miłe, kiedy patrzymy na krecze, walkowery, lub tenisistów, tenisistki owinięte niczym mumie wychodzące na kort. Nie przyciąga to nas do telewizorów. Pewnie większość zadaje sobie pytanie, jak można ograniczyć takie sytuacje, które coraz częściej wypaczają prawdziwe wyniki, jeśli nawet rywal dogrywa spotkanie mimo mało optymalnej formy. Ciężko znaleźć sposób, zwłaszcza, że chociaż minimalne ograniczenie startów może spowodować obniżenie rankingu, co sprawia, że ci przeciętniacy muszą grać więcej w kwalifikacjach, gdzie poziom jest bardziej wyrównany i o wiele trudniej się przebić do głównej drabinki. O zmianach w kalendarzu nawet nie wspominam, bo obecni dyrektorzy ATP i WTA bardziej nastawiają się na wydłużanie sezonów, zwiększanie ilości imprez na rok i ich rangi, przez co do zdobycia jest też więcej punktów. Czyli pozostaje tylko modlić się o brak kontuzji, która spowodowałaby wykluczenie ze startów. Ale w tym przypadku same modlitwy chyba nie pomogą.


środa, 12 marca 2014

Czeski film.

Przy stanie 3:0 w pierwszym secie dla Szkota Andy'ego Murraya nic nie wskazywało na to, że losy obecnego jeszcze mistrza Wimbledonu będą wisiały na włosku. Gra faworyta się załamała, popełniał coraz więcej niewymuszonych błędów, zmagał się z samym sobą. Przegrał pierwszą partię w tie-breaku, dwie następne wygrywał, mimo że w trakcie musiał odrabiać straty serwisowe. I to nie jest opis spotkania ćwierćfinałowego, czy półfinałowego, tylko poniedziałkowego meczu 3. rundy, podczas którego jego rywalem był niespełna 21-letni Czech Jiri Vesely. Murray nie ma szczęścia do tej narodowości, ponieważ nie mniejsze kłopoty sprawił mu dwa dni wcześniej Lukas Rosol, z którym ostatecznie wygrał 4:6 6:3 6:2. Ciekawe, czy to była tylko chwilowa zwyżka formy naszych południowych sąsiadów, czy zapowiedź czegoś poważniejszego, większej rewolucji, zwłaszcza, że jednym z wojowników jest reprezentant młodego pokolenia.

Jiri Vesely to leworęczny zawodnik, który zaczął trenować tę dyscyplinę w wieku 4 lat, odbijając piłki od ściany. Pasję przejął po swoim ojcu, Jirim, który w późniejszym okresie został też jego trenerem. Matka, Irena, pracowała na stanowisku kierownika w firmie obuwniczej. Ma on też dwie siostry - Anetę i Natalie. Przez prawie 10 lat Vesely mieszkał w Niemczech, więc biegle posługiwał się tym językiem. Gdy dorastał, jego idolami byli Tomas Berdych i Roger Federer. Sam wspomina, że gdyby nie związał swojej przyszłości stricte z tenisem, to na pewno zajmowałby się czymś związanym ze sportem. W wolnym czasie kibicuje swojej ulubionej piłkarskiej drużynie. Można wyczytać też, że Jiri najbardziej lubi korty ziemne (co potem będzie miało swoje odzwierciedlenie), a jego najmocniejszą bronią jest serwis, co zwłaszcza u prawie dwumetrowego zawodnika nie powinno dziwić.

Do seniorskich rozgrywek Vesely wkroczył jako bardzo dobry junior. W sezonie 2011 zanotował finał US Open, a także triumf w singlu i deblu podczas Australian Open. Rok wcześniej może się pochwalić występem w juniorskim Pucharze Davisa, a również zdobyciem złotego medalu na Igrzyskach Olimpijskich Młodzieży w Singapurze, w deblu z Olivierem Goldingiem. Zanim na dobre zadomowił się w profesjonalnym cyklu, wygrał 6 futuresów i 3 challengery, z czego 8 finałów rozgrywanych było na wspominanej już czerwonej mączce. W drabince głównej imprez wyższych rangą pierwszy raz zaprezentował się w ubiegłorocznym Roland Garros, gdzie jako kwalifikant na wstępie przegrał w czterech setach z Philippem Kohlschreiberem. Został też najmłodszym graczem, który ukończył sezon w pierwszej setce rankingu, wskakując do niej dwa dni przed swoimi 20. urodzinami - 8 lipca. Na koniec poprzedniego sezonu władze ATP "ochrzciły" go Wschodzącą Gwiazdą.

Wiele szkoleniowców i samych graczy widzi w nim ogromny potencjał mogący przynieść w niedalekiej już przyszłości bardzo dużo sukcesów. Mam nadzieję, że Jiri wykorzysta tę okazję. W przeciwieństwie do prawie 30-letniego już Lukasa Rosola, który nigdy nie był zbyt wyróżniającym się z tłumu zawodnikiem, chyba że mówimy o wzroście - 196 cm. U tego zawodnika nie do końca było pewne, czy tenis go pochłonie, gdyż w wieku 4 lat zaczął trenować... hokej na lodzie. Dopiero dwa lata później z rodzicami szkolił się w kierunku obecnie uprawianej dyscypliny. Ojciec, Emil, miał swój własny sklep samochodowy, a matka Diana była nauczycielką łyżwiarstwa i także pracowała w sklepie. Podobnie jak młodszy kolega, Rosol ma rodzeństwo - siostrę Nicole i brata Davida. Bardzo lubi góry, jazdę na nartach, którą ćwiczy od piątego roku życia. Właśnie to jest powodem, że na wakacje najchętniej wyjechałby w austriackie i szwajcarskie Alpy. Pasjonuje się też piłką nożną, a najchętniej je włoskie potrawy.

Najbardziej godnymi zapamiętania momentami w całej karierze Lukasa było na pewno pokonanie Rafaela Nadala w pierwszej rundzie Wimbledonu i triumf z kolegami z reprezentacji w Davis Cup. Obie te sytuacje miały miejsce w 2012 roku. Wtedy jeszcze nie zapisał na swoim koncie tytułu turniejowego. Taka chwila nadarzyła się sezon później i wykorzystał ją, pokonując w stolicy Rumunii Guillermo Garcię-Lopeza. Dołożył do tego dwa zwycięstwa deblowe - w Doha i Wiedniu. Przed tym wygrywał w challengerach i futuresach (13. razy). Najwyżej w rankingu był na 33. miejscu, a jego trenerem jest Slava Dosedel.

Tenis czeski ma bardzo bogate tradycje. Już pod koniec XIX wieku na świat przyszli tenisiści, którzy reprezentowali jeszcze Czechosłowację chociażby na Igrzyskach Olimpijskich w Sztokholmie, czy Antwerpii. Do tego grona zaliczamy m.in. Ladislava Zemlę, Bohuslava Hyks, Jiri Kodla, Jaroslava Justa, Josefa Sebek, czy Jaromira Zemana. W kolejnych latach ten naród również nie powinien narzekać na brak gwiazd światowego formatu. Wystarczy wspomnieć np. Petra Kordę, triumfatora Australian Open '98, Jana Kodesa - zwycięzcę French Open '70 i '71 i Wimbledonu '73, Jiri Novaka, czy wreszcie Ivana Lendla, albo obecną jedynkę w tym kraju - Tomasa Berdycha. Większość czołowych tenisistów tego kraju łączy jedno - mianowicie wzrost, który waha się od 185 cm w górę.

Patrząc na Czechów widać też, że wcale nie potrzeba czterech fenomenalnych graczy, aby podbić światowy tenis wygrywając dwa razy z rzędu Davis Cup. Wystarczy lider, dwóch w miarę dobrych tenisistów, którzy potrafią się świetnie zmobilizować i... Radek Stepanek. To właśnie dzięki temu niebywale doświadczonemu zawodnikowi, który bardzo dobrze odnajduje się w singlu, ale jeszcze lepiej w deblu Czesi triumfowali dwukrotnie w decydującym piątym "rubberze". Bez wątpienia jest to mocny punkt ekipy, który jest niezwykle opanowany i potrafi sobie poradzić w trudnych momentach. Aż żal, że w Polsce nie ma takiej osoby.


poniedziałek, 10 marca 2014

Magiczne Stany.

Marzec to dla tenisa z całą pewnością miesiąc "naj". To właśnie wtedy w cyklu WTA i ATP odbywają się dwa największe turnieje, z najwyższą pulą nagród sięgającą ponad 5 milionów dolarów, z najlepszą możliwą obsadą. Są to też jedyne imprezy, gdzie w turnieju głównym gra aż 96 zawodników i zawodniczek. Bez wątpienia jest to święto tej dyscypliny, szczególnie, że poprzedzone było odbywającym się 3. marca Światowym Dniem Tenis, podczas którego mogliśmy oglądać największe pokazówki w Hongkongu, Londynie i Nowym Jorku. Wróćmy jednak do zawodów nazywanych "piątą lewą Wielkiego Szlema". Na początek już od dłuższego czasu cała śmietanka leci do Kalifornii, a potem na Florydę.

Gdzieś tam właśnie w Kalifornii znajduje się niezbyt duża miejscowość Indian Wells. Znana przede wszystkim z tego, że właśnie tu mieszka największy odsetek milionerów w Stanach Zjednoczonych. Niesamowicie trafne jest tu określenie "gdzieś tam", ponieważ wszędzie wokół znajduje się... pustynia. I w takich warunkach został wybudowany kompleks Indian Wells Tennis Garden składający się z 20 kortów, na których odbywają się również koncerty, czy mecze koszykówki. Właśnie BNP Paribas Open, bo od kilku lat takiego sponsora ma ta impreza, jest najchętniej odwiedzana przez kibiców po turniejach wielkoszlemowych. Warto jednak wspomnieć, od czego to się w ogóle zaczęło.

Pomysłodawcami i założycielami tego turnieju byli dwaj tenisiści - Charlie Pasarell z Portoryko i Raymond Moore, reprezentant Republiki Południowej Afryki. Obaj mieli na swoim koncie ćwierćfinały Wimbledonu i US Open. Pierwsza edycja turnieju męskiego odbyła się w 1974, ale w Tucson, w stanie Arizona. Potem już nastąpiły przenosiny do Kalifornii, ale zanim odbito pierwsze piłki w Indian Wells, grano jeszcze w Palm Springs (76-78), Rancho Mirage (79-80) i La Quincie (81-86). Nie we wszystkich edycjach mieliśmy rozstrzygnięcia - w 1980 z powodu intensywnych opadów deszczu nie doszły do skutku nawet półfinały. Inną ciekawostką jest to, że w 1985 triumfatorem tej imprezy został Larry Stefanki, który startował dzięki dzikiej karcie. Potem został on trenerem m.in. Andy'ego Roddicka.

Sporo mniejsze tradycje te zawody mają w kategorii pań. Odbywają się one od 1989 i od początku w obecnym miejscu rozgrywania. Przez pierwsze siedem tygodni tenisistki rozpoczynały też swoje zmagania tydzień przed mężczyznami. Jeśli jesteśmy przy paniach, to warto oczywiście wspomnieć o kontrowersji związanej z siostrami Williams. Podczas półfinału w 2001 roku miały zagrać ze sobą właśnie Venus i Serena. Venus niestety z powodu kontuzji musiała się wycofać. Organizatorzy jednak, jak można to wyczytać z autobiografii młodszej z nich, do ostatniej chwili zwlekali z ogłoszeniem tego publiczności, a zrobili to tuż przed wyjściem ich na kort. Zostały (one) za to wygwizdane i pojawiły się głosy, że było to umyślne postąpienie Venus, aby Serena miała więcej sił w finale. Jedno jest pewne, decydujący pojedynek nie był najłatwiejszy. Zmagała się z buczeniem i chamskim zachowaniem widzów. Mimo to po trzech trudnych setach ograła Belgijkę Kim Clijsters. Obie siostry powiedziały potem, że już nigdy nie wystąpią w Kalifornii. Tym bardziej dziwiła obecność na wstępnej liście tegorocznej edycji Sereny. Jednak w porę się ona otrząsnęła, mówiąc, że to nie dla niej.

Od 2009 właścicielem imprezy BNP Paribas Open został dość znany amerykański biznesmen Larry Ellison. Niecały rok temu można było usłyszeć o planach budowy przez niego potężnej akademii tenisowej na jednej z hawajskich wysp - Lanai (mógł ogłosić się nawet królem tego archipelagu, ponieważ wykupił... 98% tej "ananasowej" wyspy", znanej niegdyś z hodowli ananasów, od niezbyt chlubnego Davida Murdocha). Jeśli Ellison uznawany jest za piątego najbogatszego człowieka na świecie, to i zarobki tenisistów nie mogą być małe. Otóż dwa lata temu właśnie w tej imprezie pierwszy raz triumfatorzy zarobili ponad milion dolarów (oczywiście nie licząc wielkich szlemów). Jedno też wyróżnia ten turniej - w 2011 jako pierwszy zamontował na wszystkich kortach system "hawk-eye", czyli szanse na wzięcie "challenge'u" wszystkim są wyrównane i nikt nie powinien narzekać. Chyba, że wina stoi po stronie sędziego głównego...

Bardzo kontrowersyjną decyzję stołkowego mieliśmy właśnie w obecnej edycji. Podczas meczu Denisa Istomina i Radka Stepanka spostrzegawczością nie popisał się Mohamed El Jennati. W trakcie jednej z wymian po bekhendzie Czecha, Uzbek odegrał piłkę i podniósł rękę prosząc i sprawdzenie śladu. Kolejne uderzenie Radka powędrowało daleko w aut. Decyzja dziwna - brak możliwości jakiegokolwiek challenge'u, nie pomogła nawet dyskusja z supervisorem.
A kto ma najwięcej szczęścia do triumfu? Aż czterokrotnie najlepszy okazywał się Roger Federer. U pań siły nieco bardziej się rozłożyły i po dwa zwycięstwa na koncie mają Martina Navratilova, Mary Joe Fernandez, Steffi Graf, Lindsay Davenport, Serena Williams, Kim Clijsters, Daniela Hantuchova i Maria Sharapova. 

Patrząc nieco z historycznego punktu widzenia cieszę się, że dwa tak potężne turnieje rozgrywają się w USA. Teraz jest ich tam coraz mniej, tenisowa karuzela przenosi się coraz dalej na wschód, powoli "opanowując" Chiny, czy Japonię. Aż dziw bierze, jeśli spojrzymy na kalendarze imprez z początków istnienia ATP i WTA, gdzie dominowały Stany Zjednoczone, zajmując ok. 80% rozgrywek. Obecnie poza Indian Wells, Miami i Charleston wiosną z liczących się imprez mamy tylko cykl US Open Series. Niektórzy mówią, że ograniczanie startów za oceanem jest dobre. Ale z pewnością nie chodziło też o ograniczanie ilości widzów oglądających te spektakle. A tu różnice między zachodem a wschodem jest ogromna, niestety na niekorzyść tych drugich. I można wkładać horrendalne sumy w organizacje i zapewnienie jak najlepszych warunków (i pensji) tenisistów, ale przeciętny kibic nie będzie miał frajdy patrząc na te puste krzesełka, które, jeśli tak dalej pójdzie, będą "wypełniane" hologramami.


sobota, 1 marca 2014

Poeta.

"Bądź mądry i pisz wiersze... Właśnie! Jeden z najlepszych, najskuteczniejszych tenisistów ostatnich lat tworzy w wolnych chwilach poezje i wydał już dwa zbiorki wierszy, z których jeden ukazał się również w tłumaczeniu na francuski. Najinteligentniejszy i najdelikatniejszy wśród asów kortów, lubi filmy Bergmana i woli słuchać "muzyki, która zapada w głowie, a nie wyłącznie atakuje uszy". Lecz na korcie, piłki jego nie są bynajmniej delikatne, przeciwnie: uderza je z całej siły, zwłaszcza agresywne top-spiny z końcowej linii, wyrzucające przeciwnika z kortu." - tak rozpoczyna się notka biograficzna argentyńskiego gracza Guillermo Vilasa w jednej z książek nieżyjącego już niestety dziennikarza sportowego, Zbigniewa Dutkowskiego.*

Nie zaskoczę chyba nikogo, że to dzięki ojcu młody Vilas zaczął odbijać piłkę. Początkowo, przez dobre dwa, trzy lata tylko i wyłącznie od muru domu. Wciągało go to coraz bardziej, chciał być jak jego idole, którymi byli australijscy gracze - Emerson, Laver i Rosewall. Jeszcze bliższy jego sercu był Meksykanin Rafael Osuna, triumfator US Open 1963, który sześć lat później zginął w katastrofie lotniczej. Pierwszego trenera Guillermo można porównać do osoby papy Richarda Williamsa. Był nim lokalny fryzjer Felipe Locicero, który tak jak Amerykanin grał łagodnie mówiąc przeciętnie, ale dużo i czytał i miał ogromną wiedzę teoretyczną, którą potrafił przekazać. Każdy z trenerów ma jakieś swoje niekonwencjonalne metody. Otóż Felipe na trzonku rakiety wycinał linie, poniżej których ręka podopiecznego nie mogła się ześlizgiwać.

Vilas nie mieszkał w takim miejscu, gdzie w pobliżu znajdowałyby się jakieś ośrodki tenisowe. Gdy przeniósł się do takowego, nie wyróżniał się talentem spośród innych. On jednak ćwiczył bardzo intensywnie, co później zaprocentowało. Jednak wcześniej, nie mając równorzędnych rywali, jako 12-latek trenował z 17-letnimi dziewczynami. Jak najszybciej chciał poczuć turniejową atmosferę. W wieku 15 lat jedzie na Orange Bowl. Był jednak to tylko wyjazd "zapoznawczy", nic wielkiego nie osiągnął. Szybko się tam zaaklimatyzował i rok później całą imprezę wygrał. Sezon 1969 to ćwierćfinał tego turnieju. W tym samym roku debiutuje w Pucharze Davisa i w swoim kraju na liście najlepszych seniorów zajmuje drugie miejsce. 

Argentyńczyk nie wciąga się całkowicie w rozgrywki, dużo czasu czyta i rozpoczyna studia prawnicze. Trenuje po 3 godziny dziennie i dwa sezony później startuje w pierwszych kwalifikacjach. Z każdym krokiem poprawia swoje pozycje rankingowe. W 1973, w stolicy "swojego" państwa wygrywa pierwsze zawody, pokonując Borga, a właściwie przez krecz Bjorna, która podczas jednej z wymian wpadł na krzesło sędziowskie. Vilas wygrywa coraz częściej. Jest tytanem pracy, nieludzko trenuje. Wygrywa nawet Australian Open, który wtedy był rozgrywany na trawie. Nie udaje mu się spełnić jednak największego marzenia - triumfu na Wimbledonie. Mimo że te dwa wielkie szlemy były rozgrywane wówczas na tych samych nawierzchniach, to londyńska obsada była znacznie silniejsza niż ta w Melbourne. I może to było przyczyną wcześniejszych porażek Vilasa. Nazwany został nawet "argentyńskim Poulidorem".**

Niestety często można było zauważyć, że zawodziła go psychika, w końcówkach pojedynków nie mógł utrzymać nerwów, przez co przegrywał już niemal wygrane spotkania (np. w 1975 w półfinale Forest Hills z Orantesem, kiedy prowadził 6:4 6:1 2:6 5:0 40-15, aby dwa ostatnie sety przegrać 5:7 4:6). Dwa lata po tym wydarzeniu nawiązał współpracę z Ionem Tiriacem. Rumun każe mu jeszcze intensywniej pracować, ale pomaga mu też psychicznie. Natychmiast widać efekty, Vilas w finale French Open rozniósł Briana Gottfrieda, oddając mu trzy gemy. Kilka miesięcy później wygrał też US Open. W 1980 mimo operacji wyrostka robaczkowego i przerwie, zakwalifikował się do kończącego sezon Masters. Wisiała nad nim też groźba dyskwalifikacji za branie niedozwolonych pieniędzy (tzw. startowych).

W całej karierze Vilas wygrał 62 turnieje. Największe spustoszenie siał w 1977, kiedy wygrał 16 imprez. Zapisał się też w historii, jako jedyny wygrywając 5 zawodów na pięciu różnych kontynentach. Argentyńczyk zalicza się też do takich, który, ciężko rozstać się z tenisem. Wydawać się mogło, że rakietę na kołku zwiesił ostatecznie w 1989, ale trzy lata później wrócił na trochę, oczywiście bez żadnych sukcesów. W 1991 został włączony do Międzynarodowej Tenisowej Galerii Sław. W 2005 magazyn "Tennis" umieścił go na 24. miejscu wśród 40 najlepszych tenisistów Ery Open.
Argentyński tenis już od dłuższego czasu obfituje w dobrych tenisistów. Po epoce Vilasa na świat przychodzili i godnie reprezentowali swój kraj m.in. Jose Acasuso, Agustin Calleri, Guillermo Coria, Gaston Gaudio, czy Mariano Puerta. Obecnie w czołowej setce mamy pięciu obywateli tego państwa. Najwięcej do powiedzenia oczywiście ma Juan Martin del Potro. Reszta jest takim "dodatkiem", którzy raz wygrywają, a raz przegrywają. Nic szczególnego. Ważne jest jednak, że znajduje się tam bardzo dużo zawodników, z których chociaż część może zastąpić obecnie gwiazdy.

*Zbigniew Dutkowski "150 rakiet. Najlepsi tenisiści świata". Warszawa, 1984
**Raymond Poulidor - francuski kolarz, symbol "wiecznie drugiego" sportowca.

niedziela, 23 lutego 2014

W rodzinie siła.

Gdy w czwartkowy wieczór zobaczyliśmy pełne zestawienie półfinałowych par turnieju w Dubaju, większość już ostrzyła zęby na siostrzany finał. Niemal pewni byliśmy tego, gdy Venus w 1. meczu ograła Caroline Wozniacki. Niespodziewanie zawiodła ta obecnie stabilniejsza, niejako "czyszcząc" drogę starszej z nich do 45. tytułu w karierze. Gdyby obie panie Williams spotkały się na korcie, byłby to ich 25. pojedynek, który niemal zawsze dostarcza ogromnych emocji. Gdy łączą swoje siły, są jeszcze lepsze. W deblu zdobyły 13 wielkich szlemów i trzy olimpijskie złota. Dodając wszystko, zarobiły już ponad 100 milionów dolarów. Przede wszystkim na przykładzie tych sióstr można powiedzieć, że w rodzinie siła.

Często najstarszy z danej rodziny pociąga za sobą kolejnych, dając przykład do naśladowania, co można robić w przyszłości. Nie inaczej jest w tenisie, gdzie rodzeństwa uprawiające ten sport liczy się na pęczki. Na początku lutego na pewnej stronie internetowej pojawił się nawet ranking najlepiej zarabiających braci i sióstr. Oczywiście prowadzą tam wspomniane Venus i Serena. Drugie miejsce natomiast zajmują panowie Djokovic, z 64 mln dolarów na koncie. Oczywiście jest to zasługa przede wszystkim Novaka, ale czynnie grają też Marko, który do tej pory wygrał jeden futures u siebie, w Belgradzie. Najmniej do powiedzenia ma najmłodszy, Djordje, nie osiągnął on jeszcze 1000. miejsca w rankingu. Na najniższym stopniu podium na tej liście plasują się niejacy państwo Sanchez (41 mln dolarów).

Bez dwóch zdań najbardziej znaną z tej rodziny jest Arantxa, która posługiwała się też panieńskim nazwiskiem matki (Vicario), bo stwierdziła, że w Hiszpanii za dużo osób ma nazwisko Sanchez i chciała być bardziej rozpoznawalna. Emilio był 7. na świecie, pełnił też funkcję kapitana Davis Cup. Javier utrzymywał się w top 30, a jego największym osiągnięciem był ćwierćfinał US Open. Jest też mało znana Marissa, która odnosiła sukcesy na amerykańskich mistrzostwach uniwersyteckich. Niestety Arantxa w jednym z wywiadów potwierdziła to, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach  i nie utrzymuje z nimi kontaktu. Kolejne miejsca w tym jakże komercyjnym rankingu zajmują bracia Murray i McEnroe. O sławniejszych z tych dwójek chyba nic nie trzeba wspominać. Zostający nieco w cieniu Jamie i Patrick poświęcili się przede wszystkim grze podwójnej. Większe sukcesy ma na koncie ten drugi, który zaliczył triumf w wielkim szlemie.

Niesamowitym rodzeństwem, niestety nie zawsze pokazującym się z tej lepszej strony, są Marat i Dinara Safina. Co więcej, byli oni oboje sklasyfikowani na pierwszy miejscu w rankingu tenisistów. Dziwne jeszcze u nich jest to, że ta Dinara wydaje się być mocniej zbudowana. Podczas ostatnich lat zmagań miała problemy z plecami, co wykluczyło ją na dłuższy czas. I właśnie to wyeliminowało ją z dalszego grania w zawodowym cyklu. Na liście pieniężnej wreszcie przyszedł czas na najlepszych jednojajowych bliźniaków, czyli Boba i Mike'a Bryan. Jak ich rozpoznać? Ten pierwszy gra lewą ręką. A poza kortem? Poddaję się. Ważniejsze są ich osiągnięcia, czyli dominacja w deblu. W ubiegłym sezonie byli blisko Klasycznego Wielkiego Szlema, ale odpadli w półfinale US Open.

Powoli kończąc ten ranking, to 8. miejsce zajmuje typowo deblowe, zimbabweńskie rodzeństwo, Byron, Wayne i Cara Black. Najsłynniejsza jest Cara, triumfująca w trzech najważniejszych imprezach sezonu, ale pozostali na tym polu nie odstają. 9. miejsce to siostry... Radwańskie! Ten niezbyt udany spis kończą panny Maleeve - Manuela, Katerina i Magdalena. Reprezentowały Bułgarię, ale nie do końca, bo Manuela w 1990 zmieniła obywatelstwo na szwajcarskie. Jest ona też z tych trzech najbardziej utytułowana, zdobywając m.in. brąz w Seuli.
Tenisowe rodzeństwa na liście zarobkowej się nie kończą. Z Bałkanów przenosimy się do Holandii, gdzie urodzili się Richard i Michaela Krajicek. On był nawet 4. w rankingu, a jego największym osiągnięciem było pokonanie Pete'a Samprasa w Wimbledonie 1996 (potem całą tę imprezę wygrał). Ona była w ćwierćfinale tej samej imprezy 11 lat później, ale w rankingu nigdy wyżej niż na 30. miejscu.

Bywają też takie rodziny, gdzie jedna osoba zupełni przyćmiewa inne. Za przykład można podać chociażby Brada Gilberta, który po bogatej karierze trenował m.in. Agassiego, Roddicka i Murraya, a także komentował mecze w ESPN. Ma też siostrę Danę. Podobnie jest z Tracy Austin. Genialna nastolatka, w wieku 16 lat wygrała US Open, ale szybko skończyła karierę z powodu licznych kontuzji. Oprócz niej w rodzinie grali też Jeff i John, a z tym drugim wygrała mikst na Wimbledonie. Bardzo ciekawi są indyjscy bracia Amritraj. Vijay grał w ćwierćfinałach wielkich szlemów, a także dwukrotnie doprowadzał do finału swoją reprezentację w Pucharze Davisa. Jest też Anand i Ashok, który z tenisa "przeskoczył" na producenta filmowego. Vijay ma dwoje dzieci, Prakasha i Vikrama, którzy są... tenisistami.

Nie, to jeszcze nie koniec... Grali lub grają bracia: Tim i Tom Gullikson; Ernest i William Renshaw; Christophe i Olivier Rochus; David, John i Anthony Lloyd; Nicolas i Giovanni Lapentti. Siostry: Barbata i Kathy Jordan; Alona i Kateryna Bondarenko; Nadiya i Lyudmyla Kichenok; Kim i Elke Clijsters; Anastasia i Arina Rodionova; Karolina i Kristina Pliskova; Kristina i Zuzana Kucova; Chris, Jeanne i Clare Evert; Maria i Lucia Romanov; Alicja i Aleksandra Rosolska. A także "mieszanka wybuchowa": Cliff i Nancy Richey; Lleyton i Jaclyn Hewitt; Vitas i Ruta Gerulaitis. Oj, aż nadto widać, że pasja w rodzinie nie ginie!


sobota, 15 lutego 2014

Little Mo.

Dawno temu popularną rozrywką podczas deszczowych dni i czekania na mecz był brydż. Z czasem jego zaprzestano, ale właśnie z tej gry zaczerpnięto najważniejszy dla tenisa termin, a mianowicie Grand Slam. W kartach oznacza wzięcie 13 lew, w tenisie wygranie czterech największych turniejów w jednym roku. Coś, co wydaje się nieosiągalne. Pierwszym zawodnikiem, który maksymalnie zbliżył się do tego osiągnięcia był w 1933 Jack Crawford. W USA prowadził z Perrym 2:1 w setach. Wtedy Perry wziął prysznic, a Crawford sięgnął po piersiówkę i od tej pory wygrał jednego gema. Spełniony poczuł się pięć lat później Amerykanin Donald Budge. Na taką triumfatorkę wśród pań musieliśmy poczekać jeszcze piętnaście lat, do czasów Maureen Connolly.

Niektórzy mogą domyślać się, że przydomek "Little Mo" wziął się od zdrobnienia jej imienia. Nic bardziej mylnego. Pochodzi on od... nazwy sławnego okrętu wojennego, krążownika "Missouri". Po którymś z meczów jeden z reporterów porównał siłę uderzeń Maureen właśnie do siły ognia tych armat. 
Nikt nie spodziewał się podczas dzieciństwa Connolly, że zostanie tenisistką. Nawet ona sama. Ojciec, marynarz, opuścił dom, gdy miała 3 lata. Matka była niespełnioną pianistką i chciała swoją córkę nakierować na pole artystyczne. Zapisała ją na lekcje baletu i nauki śpiewu. Dziewczynka doznała jednak zapalenia strun głosowych, więc mama chciała, żeby została pisarką. Maureen miała jednak inne marzenie: zostać amazonką. Któregoś dnia jednak zobaczyła grę na jednym z kortów niedaleko jej domu. Był tam niejaki Wilbor Folsom, nauczyciel tenisa z drewnianą nogą. Connolly była leworęczna, ale wtedy w sporcie tym uważano to za coś gorszego i musiała ona przełożyć rakietę do prawej dłoni.

W wieku 12 lat przeszła pod opiekę Eleanor Tennant, która wpoiła jej ofensywny styl gry. Miała też być bezwzględna dla swoich partnerek, nie mogła mieć żadnych przyjaciółek. Była bardzo skoncentrowana i regularna, niepokonana. Już w wieku 15 lat plasowała się w czołowej dziesiątce rankingu. Jeden z dziennikarzy nazwał ją "Killer in curls". Seryjne wygrywanie imprez wielkoszlemowych rozpoczęła podczas Wimbledonu 1952. Jednak tuż przed nim doznała kontuzji ramienia, a jej lekarz i trenerka ogłosili, że nie weźmie udziału. Maureen to rozzłościło, zakończyła współpracę z Tennant i... wygrała ten szlem, pokonując w finale Louise Brough. W Forest Hills ograła Doris Hart. I zaczął się rok 1953. W Australii ograła Julie Sampson, z którą wygrała debla. We Francji deklasuje Hart 6:2 6:4. To samo ma miejsce w Anglii (8:6 7:5). W Stanach Zjednoczonych identyczny wynik jak w Paryżu. Po tym wyczynie robi sobie krótką przerwę od tych imprez, wraca na Roland Garros, gdzie triumfuje w 3. konkurencjach. Wygrywa też trzeci raz z rzędu Wimbledon, gdzie ogółem przegrała tylko dwa sety. Wszystko to przed osiągnięciem 20 lat.

Byłoby to niesamowita zawodniczka przez następne kilka lat, gdyby nie pewien tragiczny w skutkach wypadek. Bardzo znana była jej pasja do jeździectwa. Mieszkańcy jej rodzinnego miasta, San Diego za fantastyczne rezultaty ofiarowali jej konia o imieniu "Colonel Marryboy". Podczas jednej z porannych przejażdżek zerwał się on, nie dał się okiełznać i zrzucił Connolly wprost pod nadjeżdżający traktor. Prawa noga tenisistki została zmiażdżona i nigdy nie odzyskała pełnej sprawności. W wieku 20 lat zakończyła karierę, od teraz dawał tylko lekcje tenisowe. W 1955 wyszła za mąż za członka olimpijski ekipy jeździeckiej USA, Normana Brinkera. Urodziła dwoje dzieci. W 1969 w Dallas zmarła na raka. Miała tylko 35 lat.

Po Maureen w singlu pań Klasyczny Wielki Szlem zgarnęły też Margaret Court i Steffi Graf. U panów takiej sztuki dokonał jeszcze dwukrotnie Rod Laver. 3 pary deblowe bez zmiany składy też mogą poszczycić się takimi osiągnięciami: Ken McGregor i Frank Sedgman, Martina Navratilova i Pam Shriver oraz Margaret Court i Ken Fletcher (mikst). Nie trudno zauważyć, że obecnie coraz trudniej wygrać cztery lewy w tym samym roku. Nie licząc niepełnosprawnych, taka sztuka nie udała się nikomu w XXI wieku. Od 1983 przyszły nawet ułatwienia. Wystarczy wygrać turnieje w kolejności, a niekoniecznie w jednym roku. Z takiej okazji skorzystały chociażby Martina Navratilova i Serena Williams. W czasach, w których się teraz znajdujemy jest bardzo dużo rywalek, które grają na wysokim poziomie. Sama Chris Evert w jednym z wywiadów podkreślała, że ciężkie mecze zaczynały się dopiero od ćwierćfinałów, a teraz trzeba liczyć się z tym, że problemy nadejdą już w 2., 3. rundzie. I według mnie to jest podstawowa różnica w trudności zdobycia zaszczytnego miejsca w historii.

Często na przeszkodzie stoją też jakieś drobne kontuzje, spowodowane nadmiernym wysiłkiem, coraz większą liczbą turniejów, a co za tym idzie coraz większą liczbą meczów do rozegrania przez zawodników, którzy chcą liczyć się w walce o największe laury. Siłowe style gry, które prowadzą do wyniszczenia. Można gdybać, jacy tenisiści mogliby w obecnych czasach zdobyć Klasycznego Wielkiego Szlema. Najwięcej opowiedziałoby się za opcją: Serena Williams i Rafael Nadal. I rzeczywiście są to najpoważniejsi kandydaci. Jednak lata lecą, a kariera nie trwa wiecznie. Ciekawy jestem, co musi potrzebować gracz, aby sięgnąć tenisowego szczytu. Powinien mieć nienaganną technikę, agresywny, ale zarazem inteligentny styl gry, powinien "przewidywać" ruchy przeciwników. I co najważniejsze - musi wytrzymywać ciążącą na nim presję. Tylko czy to jest realne połączenie?


niedziela, 9 lutego 2014

Jak to jest być ball boyem?

Przynieś, podaj, pozamiataj... Tak w skrócie można scharakteryzować pracę, jaką obecnie wykonują dzieci do podawania piłek. Nierzadko właśnie od tych niewinnych kilkunastoletnich osób zależy ogólne zachowanie samych zawodników. Jedni mają do młodych szacunek za trud włożony w niełatwą robotę, inni najchętniej zmieszaliby ich z błotem i kazali zachowywać się niemalże jak roboty, a oni tym sterowaniem byliby wielce zadowoleni.
Popularnie nazywani "ball boys" pierwszy raz pojawili się na turnieju w 1920, a był to, oczywiście, Wimbledon. 26 lat później zmienione zostały pewne zasady, chłopcy zostali wybierani jako wolontariusze ze swoich szkół. Dopiero od 1977 możemy używać takiego terminu jak "ball girl", gdyż właśnie w tym roku w te "role" wcieliły się dziewczyny.

W dzisiejszych czasach proces wyboru nastolatków jest o wiele bardziej skomplikowany i rozpoczyna się na długo przed zawodami, na jakich mają pracować (chodzi tu przede wszystkim o Wielkie Szlemy). Jedną z najlepszych metod nauk mogą pochwalić się organizatorzy French Open. Specjalnie szykowane szkolenia trwają kilka tygodni, a zainteresowani wybierani są z renomowanych szkółek i klubów tenisowych. W miarę zbliżania się turnieju do decydującego fazy, zostają na placu boju tylko najlepsi. Co więcej z boku obserwują ich starsi koledzy, którzy skrzętnie notują i wypisują błędy, które popełnili. Błędy, które mogą zaważyć na ich dalszej karierze. Oczywiście podobne etapy można zauważyć w innych imprezach, chociażby w Wimbledonie, gdzie nie ma miejsca na błąd.

Czasami jednak bywa, że zdarzają się incydenty, po których podawacze piłek stają się sławni. Dylan Colaci to chłopak, który w 2012 podczas Australian Open złapał piłkę w powietrzu, odbitą przez Rogera Federera. Podczas Wimbledonu 2009 Michael Llodra wpadł na młodą Erin Lorencin tak, że doznał urazu i musiał poddać pojedynek. Tommy Haas, jego ówczesny rywal, chciał jednak jeszcze trochę pograć i za sparingpartnerkę wziął Chloe Chambers, inną "ball girl". W 2004 podczas meczu US Open między Jiri Novakiem a Radkiem Stepankiem jeden z chłopców zemdlał. Co ciekawe, jeszcze tego samego dnia wrócił na korty. Nie zapominajmy też o słynnym zabraniu piłki podczas FO 2012 przygotowującemu się do zagrania Troickiemu. Francesca Schiavone w meczu z Sereną z powodu chyba bezradności jednego z takich chłopaków przytuliła...
Inni stają się sławni po latach, piłki podawali m.in. Jadwiga Jędrzejowska, Henri Cochet, Vera Zvonareva, Roger Federer, czy chociażby Pete Sampras.

A co należy do obowiązków tych dzieci? Podawanie piłek, ręczników, butelek z napojami, właściwie spełnianie wszystkich zachcianek graczy, włącznie z zanoszeniem rakiety do wymiany naciągu. Wszystko musi być tak dokładnie robione, że czasami wygląda to, jakby te dzieci były zaprogramowane. Wszystkie te rzeczy muszą wykonywać ustalonym schematem, w wyznaczonych miejscach. Niestety, patrzą na dzisiejsze pojedynki można dostrzec, że są to coraz częściej nie chłopcy do podawania piłek, a chłopcy na posyłki. I winni są temu główni bohaterzy widowiska, czyli tenisiści. Najbardziej rażącym dla mnie gestem jest ten o prośbę o ręcznik, w stylu "daj, albo pożałujesz". Niezrozumiałe jest dla mnie również to, że zawodnicy "wycierają się" co każdy punkt, bez różnicy, czy jest to bardzo długa wymiana, czy podwójny błąd serwisowy, trzecia minuta, czy trzecia godzina gry.

Rodzice młodzieży nie godzą się, żeby ich pociechy pełniły rolę służących. Podczas jednej z imprez wystosowali oni nawet specjalne pismo do organizatorów, że nie godzą się na takie traktowanie młodych. Często może odbijać się to na psychice dzieci, zwłaszcza w takich sytuacjach, gdy muszą się domyślić, o co chodzi nierzadko rozwścieczonym graczom, którzy klną pod nosem i wyżywają się na Bogu ducha winnych ludziach. Są takie zawody w profesjonalnym cyklu, jak np. Linz wśród pań, gdzie od czasu do czasu podaje się efektywny czas gry. I co się okazuje? Że taka pani X z panią Y, mimo że zegar wskazuje 1,5 h, to tak naprawdę grały one... 10 minut. Trochę to szokujące. W rozgrywkach męskich kilka miesięcy temu wprowadzono pewne zmiany. Otóż między punktami przerwa nie może wynieść więcej niż 25 sekund, co jest skrupulatnie odmierzane i przestrzegane. U pań mamy regułę 20 sekund.

Pytanie tylko, czy takie coś pomoże. Czasami aż miło popatrzeć na mecze sprzed kilkudziesięciu lat. Tam nie było krzesełek, na których można było usiąść, a nie było też z tego powodu kłótni. Dzisiaj, zawodnicy rozsiadają się niemal jak na sofach i cały czas przeciągają te minutowe przerwy między gemami. Potem idą w kierunku linii końcowej, nie patrząc gdzie rzucają ręcznik, jak najszybciej chcą dostać piłki, którą potem kozłują x razy, a po wymianie mają nadzieję, że coś do otarcia już będzie czekało w ich pobliżu. Tak, te wszystkie czynności wykonują "ball boys". Nic, tylko współczuć.


czwartek, 6 lutego 2014

Zmiany, zmiany...

Niedawno w kalendarzu WTA na ten sezon pojawiła się istotna zmiana. Z tenisowego "cyrku" wyleciał turniej Hungarian Grand Prix w Budapeszcie, a na jego miejsce wskoczyła impreza Bucharest Open w stolicy Rumunii. Będzie ona rozgrywana w pierwszym tygodniu po Wimbledonie, na tych samych kortach, na jakich grają panowie w kwietniowym BRD Nastase Tiriac Trophy. Można powiedzieć, że wreszcie do tego państwa zawitał turniej z prawdziwego zdarzenia. Do tej pory znany był tylko z imprez ITF-owskich, chociaż jedna z nich była dość dobrze notowana, a wygrywały wtedy m.in. Petra Cetkovska, Andrea Petkovic, czy Jelena Dokic. Ostatnia edycja miała miejsce w 2012. Na zmianie zawodów tracą oczywiście Węgry. Przez 18 lat wygrywały tu takie sławy jak Virginia Ruano Pascual, Jelena Jankovic, czy Magdalena Maleeva. W ubiegłym roku triumfowała tu Simona Halep i być może to było jedną z przyczyn tych zmian.

Poza wspólną granicą te kraje chyba (patrząc na kwestie tenisowe) nie mają nic wspólnego. Na Węgrzech poważny kryzys. Nie ma już śladu po bardzo dobrych niegdyś tenisistkach. Mało osób pamięta o Zsuzsy Kormoczy, nieżyjącej już, która w 1958 wygrała French Open, a rok później dotarła do finału. Największa chyba gwiazda, najbardziej rozpoznawalna, Andrea Temesvari, była najwyżej 7. w rankingu, ale nigdy w wielkim szlemie w singlu nie przebrnęła 4. rundy (w deblu z Navratilovą wygrały FO '86). Warto tu też przytoczyć dwie zawodniczki, które niedawno zakończyły kariery - Gretę Arn i Agnes Szavay. Mimo że nie plasowały się na czołowych miejscach, to i tak prezentowały się o wiele lepiej niż ich rodaczki. Obecnie najwyżej sklasyfikowaną Węgierką jest Timea Babos (83. miejsce). Potem długo, długo nic i... Melinda Czink (247.) oraz Reka-Luca Jani (253.). Dalej już przepaść.

Co innego w Rumunii, gdzie tenis kobiecy przeżywa prawdziwy renesans. Aż miło teraz wspominać czasy Virginii Ruzici, która wygrała Roland Garros w 1978 (pokonując Mimę Jausovec, w parze z nią wygrała debel), czy Florenty Mihai, która była finalistką tych zawodów rok przed rodaczką. Okres trochę bliższy nam to też sukcesy chociażby Ruxandry Dragomir, a przede wszystkim Iriny Spirlei. Rumunka osiągnęła ćwierćfinał Australian Open i US Open w 1997. Wcześniej wspomniana Simona Halep nawiązuje przede wszystkim do pierwszej i ostatniej z wyżej wymienionych i miała zaszczyt zostać trzecią Rumunką, która weszła do czołowej dziesiątki (Ruzici była 8., Spirlea - 7.). 22-latka kiedyś była znana tylko z dużego biustu. Teraz zdecydowanie przeżywa swoją drugą młodość, w ubiegłym sezonie wygrała pierwszą imprezę rangi WTA, a razem takich triumfów zanotowała aż sześć i w ilości zwycięstw ustąpiła tylko Serenie Williams. WTA przyznało jej też nagrodę za największe postępy.

Oprócz niej, w pierwszej setce są jeszcze trzy koleżanki: Sorana Cirstea, jej największym osiągnięciem był finał turnieju Premier 5 w Toronto z Sereną Williams; Monica Niculescu, triumfowała rok temu we Florianopolis, jej dziwny styl gry, oparty na częstym slajsie forhendowym sprawia kłopoty większości. I wreszcie Alexandra Cadantu, która grała m.in. w półfinale w Katowicach. Do nich śmiało możemy dopisać dwie panie powracające po kontuzjach - Irinę-Camelię Begu i Alexandrę Dulgheru, znaną w Polsce bardzo dobrze dzięki występom w J&S Cup. Co więcej, każda z tych pań jest stosunkowo młoda (najstarsza 27 lat; reszta średnio 23), co pokazuje, że w tym kraju postęp idzie w dobrym kierunku, a niżej w rankingach mamy dużo (ok. 13) pań-juniorek, które dopiero wkraczają w pełnoletność. Bez dwóch zdań, zabezpieczenie na przyszłość jest.

Niejako na osłodę Węgry przejęły od Izraela (wreszcie) prawo do rozgrywania spotkań Fed Cup I Grupy Euroafrykańskiej. I "dziwnym" trafem właśnie dwie opisywane nacje spotkały się w jednej grupie i zagrały mecz przeciwko sobie już na początku. Pora jednak na trochę historii. Drużyny te do tej pory grały ośmiokrotnie, Węgierki wygrały raz, w 1993. Skład Virag Csurgo (?), Agnes Gee (?), Kate Gyroke (?), odprawił 2:1 Isabelę Martin i Ruxandrę Dragomir. O dziwo, takim samym wynikiem zakończył się tegoroczny bój, wygrały jednak Rumunki. Oba kraje teraz wystawiły swoje najmocniejsze drużyny (wiemy, jak to wygląda, porównując je). Co ciekawie, zawiodła ta, na papierze (i chyba w rzeczywistości) najmocniejsza, czyli Halep, ulegając w trzech setach Timei Babos. Gorąco było też w deblu, gdzie faworytki wróciły do gry po przegraniu pierwszej partii. Oba kraje czekają jeszcze potyczki z Wielką Byrtanią i Łotwą.

W lipcu dowiemy się, czy zmiana, która kilka dni temu nastąpiła, jest na lepsze. Moim zdaniem, tak. Turniej będzie rozgrywany na większym obiekcie, z większą też tradycją. Pozwoli ona na jeszcze większe rozpropagowanie tenisa w tym kraju (chociaż takie przydałoby się też na Węgrzech). Kto wie, może za jakiś czas rozgrywki męskie i kobiece będą połączone, jak chociażby w Oeiras. To nie byłą jedyna zmiana w tym sezonie. Dłuższy czas słyszeliśmy o kłopotach pieniężnych Brukseli (tydzień przed FO). Próbowano nawet zmniejszyć rangę imprezy z Premier na International, bezskutecznie. Na jej miejsce wskoczyła Norymberga, dotychczas umiejscowiona tuż po paryskim wielkim szlemie. Pozostaje jeszcze jedna niewiadoma, w 34. tygodniu, oprócz turnieju w New Haven znajduje się "to be determined". A więc oczekujemy.
I znów podczas takich rozważań jak mantra wraca problem imprez w Azji. Dokładnie 10 lat temu, w kalendarzu było 6. imprez na tym kontynencie, tylko jedna rangi Premier. Teraz turniejów tam jest 11., w tym jeden Premier 5, jeden Premier Mandatory, no i od tego sezonu, mistrzostwa WTA. Pozostaje tylko usiąść, załamać się i jesienią patrzeć na pustki na wielkich obiektach lub tych zamurowanych wyglądających jak więzienie, gdzie słychać tylko przerażające echo odbijanych z uporem maniaka piłek.

Simona Halep triumfująca w ostatniej edycji Hungarian Grand Prix.

niedziela, 2 lutego 2014

Australia od kuchni.

Podczas gdy na europejskich wielkich szlemach królowała opisywana w poprzednim poście Suzanne Lenglen, turnieje tej rangi rozgrywane były na dwóch innych kontynentach. O ile obsada w USA była jeszcze jako taka, to w Australii była ona, jak na tamte czasy, bardzo marna, królowali gospodarze, jak Daphne Akhurst i Anthony Wilding. Trudno było się temu dziwić, jeśli podróż statkiem trwała w te rejony z naszego kontynentu ponad 40 dni, a bracia Wright wynaleźli coś takiego jak maszyna latająca w 1903, dwa lata przed pierwszą edycją Mistrzostw Australazji. Właśnie tak przez pierwsze 22 lata nazwany został ten turniej, potem zmieniony na Mistrzostwa Australii, aby niejako na cześć utworzenia Ery Open, od 1969 rozgrywać tę imprezę jako Australian Open. Co do premierowej odsłony tych zawodów, w męskim finale wystąpili Rodney Heath i Arthur Curtis, a frekwencja wyniosła 5 tys. osób. Mimo że ten wielki szlem jako jedyny zaczął pisać tradycje już w XX wieku, to jego historia jest równia bogata (jeśli nie bogatsza i jak się potem okaże - dramatyczniejsza) jak tych pozostałych turniejów. Czas to sprawdzić.

Po pierwsze, bardzo często zmieniały się miejsca, gdzie te zawody rozgrywano. Oprócz Melbourne, które organizuje ten szlem już nieprzerwanie od 1972 roku, grano też w Sydney, Adelajdzie, Brisbane, Perth, a także w dwóch nowozelandzkich miejscowościach - Christchurch w 1906 (wygrał wtedy urodzony tam A. Wilding) i Hastings w 1912. Trzy ostatnie mieściny w szczególności nie cieszyły się popularnością, ale z frekwencją nigdy nie było za ciekawie. Łagodnie mówiąc widzów brakowało, a było to spowodowane rozgrywaniem odrębnych turniejów, wówczas z większą tradycją, jak np. Mistrzostwa Wiktorii. Niemałego zawrotu głowy możemy też dostać patrząc na zmiany terminów tych rozgrywek. Był styczeń, ale też marzec i nawet sierpień. W latach 1924-1977 powrócono do grania w pierwszym miesiącu roku. Ale podczas sezonu '77 odbyły się dwie edycje, bo zawody postanowiono "cofnąć" na grudzień. Ta zmiana trwała do 1987, kiedy wrócono na styczeń. Dlatego rok 1986 to rok bez Australian Open.

Sezon, kiedy ostatecznie wrócono do pierwotnego rozgrywania wielkiego szlema był też ostatnim, w którym grano na nawierzchni trawiastej na słynnym Kooyongu. Ostatnim meczem tam był finał między Stefanem Edbergiem a Patem Cashem. (Dzisiaj rozgrywa się tam słynną pokazówkę) Australian Open przeniesiono wtedy do Melbourne Park, który wcześniej był znany jako Flinders Park. Pierwszą edycję tam wygrał obecny ekspert Eurosportu, Mats Wilander, "przy okazji" zapisując się do historii. Jest to jedyny zawodnik triumfujący tu na obu nawierzchniach. Co do pokrycia kortu, było ono bardzo wolne (typ Rebound Ace). Zmiany dokonano jednak dopiero w 2008, na Plexicushion, co za tym idzie pojawił się też nowy kolor, niebieski, zamiast zielonego, gdzie słabo było widać nadlatujące piłki. W trakcie rozgrywania Australian Open w pamięci kibiców zapisało się wiele ciekawych momentów. Pora je też przedstawić.

O tym, jaki temperament na korcie miał John McEnroe to chyba wszyscy wiedzą. Miarka przebrała się w meczu z Mikaelem Pernforsem w 1990. Amerykanin uderzył piłką w plecy swojego przeciwnika, nakrzyczał na matkę z płaczącym dzieckiem, straszył sędzinę liniową. Za te wybryki został (wreszcie) zdyskwalifikowany i tego pojedynku nie dokończył. Dwa lata później w finale zmierzyli się Jim Courier i Stefan Edberg. Trener zawodnika zza oceanu powiedział, że gdy jego podopieczny wygra, wskoczą do rzeki Yarry (którą swoją czystością nie powala, krótko mówiąc). Courier wygrał, słowa dotrzymano, kąpiel zaliczona. Woda w roli głównej była też w 1995. Podczas meczu Andre Agassiego i Aarona Kricksteina, przy prowadzeniu bardziej utytułowanego z nich 6:4 6:4 3:0 zaczęło padać. I to nie byle jak. Nie pomógł nawet zasuwany dach, deszcz zalał korty, które zamieniły się w basen (MŚ w pływaniu dopiero w 2007...). Nie zraziło to jednak organizatorów, uporali się z tym poważnym problemem i dzień późniejpo australijskiej powodzi nie było już śladu. Co do meczu, Krickstein skreczował i nie wyszedł już, by dokończyć spotkanie.

Kolejne wydarzenia to już XXI wiek. W 2003 mamy do czynienia ze świetnym widowiskiem w wykonaniu Andy'ego Roddicka i Younesa El Aynaoui. W finale pań spotkały się siostry Williams, a ze względu na wysoką temperaturę (43 stopnie) nad areną zasunięto dach. Problemy zdrowotne młodszej z sióstr trzy lata później sprawiły, że podczas AO 2007 sklasyfikowana była na 81. pozycji. Po drodze pokonała m.in. Petrovą (6.), Jankovic (7.), a w decydującym meczu nie dała żadnych szans dwójce, Marii Sharapovej (6:1 6:2). Po tym występie awansowała na 14. miejsce. Ta impreza jest obfita w niesamowite spotkania. W 2008 Lleyton Hewitt i Marcos Bagdathis skończyli pojedynek o... 4.34 rano czasu miejscowego! Trzy lata później horror rozegrały Francesca Schiavone i Svetlana Kuznetsova, który trwał 4h 44 minuty, w 3. partii Włoszka wygrała 16:14, mecz stał się najdłuższym w całej historii Wielkiego Szlema. No i ten finał 2012 między Djokovicem a Nadalem...

Najstarszym triumfatorem w singlu jest Ken Rosewall, który miał w dniu triumfu 38 lat i 3 miesiące. Najmłodszą jest Martina Hingis, która gdy w 1997 pokonywała Mary Pierce miała 16 lat i 3 miesiące. 
Kolejnym problemem, który trapi organizatorów są upały, ale o tym jakiś czas temu pisałem. Są też wnioski, nawet od najlepszych graczy, aby zmienić termin rozgrywek na luty. Spowodowane jest to tym, że trudno im dostosować się do odpowiedniego rytmu gry po przerwie między sezonami. A i chłodniej by było... Wiszą też groźby (ciekawie ile w tym prawdy) nad zmianą lokalizacji turnieju. Chęć przejęcia złożyło Sydney (Glebe Island), a miałoby to nastąpić po 2016, czyli wygaśnięciu licencji dla Melbourne. Jeszcze głośniej jest w tej sprawie po wygraniu singla pań przez Chinkę Li Na. Jak wiemy, jest to Szlem Azji i Pacyfiku i można było słyszeć pogłoski, aby przenieść go do Azji. Co ciekawe, na jesieni ubiegłego roku właśnie po tym kontynencie odbyła się "wycieczka" trofeów, jakie można zdobyć za wygranie singla. Patrząc na to, ile oni mają pieniędzy, to problemem to nie jest, ale chodzi tu przede wszystkim o tradycje i kibiców australijskich, którzy są niezastąpieni, a wiemy, jak to jest z tą kwestią w Państwie Środka. Aż chciałoby się zaśpiewać niczym Grzegorz Turnau "Nie przenoście nam Australian Open do Chin!"


Trofea za zdobycie mistrzostwa, po lewej pań (Daphne Akhurst Memorial Cup), po prawej panów (Norman Brookes Challenge Cup)

środa, 29 stycznia 2014

Pierwsza diva tenisa.

Już od kilkudziesięciu lat WTA przyznaje na koniec sezonu nagrody dla wybitnie wyróżniających się tenisistek cyklu. Kategorie są różne, począwszy od zawodniczki roku, na nagrodzie za pomoc humanitarną kończąc. Nawet my mamy powody do zadowolenia, trzy razy z rzędu ulubioną tenisistką w głosowaniu kibiców została Agnieszka Radwańska. Bardzo rzadko zdarza się taka sytuacja, że jedna tenisistka dostaje kilka wyróżnień w ciągu jednego roku. Zupełnie inaczej byłoby, gdyby podobne nagrody przyznawano na początku XX wieku, kiedy tenis już stał się sportem popularnym, rozgrywano Wielkie Szlemy. Wśród pań rządziła wtedy jedna zawodniczka, która w trakcie swojej kariery zgarnęła prawie wszystko, przez rodzimą prasę została nazwana właśnie pierwszą divą tenisa. Mowa tu o "boskiej Zuzannie", czyli Suzanne Lenglen.

Samo jej pojawienie się na korcie przed meczem było owiane nutką tajemniczości, poruszała się dostojnie, zawsze ubrana w futro. Widzowie często nawet wstawali z miejsc, aby ją powitać, tak była dla nich ważna. Do historii zapisał się jej lekko ekstrawagancki styl ubioru, pod wspomnianym futrem nosiła sukienkę sięgającą do połowy łydki z odkrytymi ramionami, długie pończochy. Suzanne zawdzięcza grę w tenisa swojemu ojcu, Charlesowi, który oprócz tego, że był zamożnym kupcem, pasjonował się sportem. Chciał, aby jego córka została najlepszą tenisistką świata, co było jego celem numer jeden na najbliższe lata. Jego trenerskie metody mogą podchwycić dzisiejsi szkoleniowcy. Otóż kładł on chusteczkę w różnych miejscach kortu i kazał małej Lenglen w nią trafiać. Na zawsze został on jej jedynym nauczycielem, przychodzili na mecze, aby Suzanne mogła zobaczyć mistrzów tenisa i móc się na nich wzorować.

Lenglen była jednak indywidualnością, nie chciała nikogo kopiować. Jedyną rzeczą, którą podchwyciła do swojego repertuaru był forhend Anthony'ego Wildinga. Ojciec-trener jednak wspierał ją też w trakcie pojedynków. Zapamiętane zostały momenty, kiedy podawał jej... koniak wymieszany z wodą i cukrem. Francuzka podobno przychodziła później też z małą piersiówką, z której od czasu do czasu popijała.
Pierwszy wielki sukces odnotowała już mając 15 lat, wygrała wtedy World Hard Court Championships w Saint-Cloud (niech was nazwa nie zmyli, grano na ziemi). W tym samym roku awansowała do finału French Open. Rozwój jej kariery został wstrzymany przez wybuch I Wojny Światowej. Przerwa ta nie wyrządziła dla niej żadnej szkody. W pierwszym turnieju Wielkiego Szlema po tej wymuszonej pauzie, Wimbledonie, rozegrała jeden z najlepszych finałów, nie boję się powiedzieć, po dziś dzień. Lenglen pokonała w finale reprezentantkę gospodarzy, Doroteę Chambers 10:8 4:6 9:7 broniąc dwóch piłek meczowych (jedna piłka uderzona przez Lenglen szczęśliwie przetoczyła się po taśmie, druga, zagrana przez Chambers została zatrzymana przez... taśmę!). Mecz oglądała rodzina królewska.

Lenglen jako jedna z pierwszych prezentowała "męski" styl gry. Grała wyłącznie z głębi kortu, za to bardzo regularnie, rzadko się myląc. Jej domeną był silny, szybki serwis i forhend. Na korcie nigdy nie mogła ustać w miejscu - cały czas poruszała się, skakała. Inny słynny rodak, Rene Lacoste stwierdził, że "była władczynią tenisowych placów". Stała się wzorem do naśladowania dla młodych dziewczyn, była oblegana przez fotografów, czy zwykłych ludzi proszących o autograf, jej przyjazd szczególnie na Wimbledon zawsze był opisywany w gazetach, na ówczesnych billboardach, tłumy czekały przed jej hotelami, blokowały przejazd jej limuzyny. Jeszcze bardziej polubiono ją, gdy sama wnioskowała o zmianę systemu rozgrywek z tzw. "challenge round", gdzie obrońca tytułu grał tylko w jednym meczu o mistrzostwo, na ten obecny dzisiaj. Pomysł ten poddano głosowaniu, został przegłosowany za drugim razem, w 1922 roku.

Mówiąc o dramatycznych pojedynkach w historii tenisa z całą pewnością nie należy zapomnieć o tym, rozegranym podczas turnieju Carlton w Cannes, gdzie 17.02.1926 spotkały się właśnie Lenglen z Helen Wills. Suzanne od początku była zdenerwowana, nie prezentowała pełni swoich możliwości. Przy stanie 6:3 6:5 40-15 dla Francuzki, Wills zagrywa kros forhendowy, piłka upada blisko linii, sędzia główny wygłosił aut i zakończył mecz, ale liniowy protestował mówiąc, że piłka była dobra. Panie musiały kontynuować mecz i tę grę nerwów zakończyła na swoją korzyść Lenglen (8:6). Ten sezon był też ostatnim, gdzie tak dominowała Suzanne. Do tej pory wygrała 81 turniejów singlowych, w tym 12 Wielkich Szlemów); 73. triumfy deblowe (tyle samo Wielkich Szlemów, co w singlu). W 1920 zdobyła też trzy medale podczas Igrzysk Olimpijskich w Antwerpii - złoto w grze pojedynczej i mikście, brąz w grze podwójnej. Można wyczytać, że Francuzka nie przegrywała dwanaście lat. Co więcej, niektóre źródła mówią, że w latach 1920-1926 nie straciła nawet seta!

Stan fizyczny Lenglen pogarszał się. Nie była już tak mocna jak w okresie wspomnianej dominacji. Do tego wszystkiego doszła jeszcze sytuacja z Wimbledonu '26, kiedy spóźniła się na mecz, gdzie na trybunach siedziała królowa (zawodnicy dowiadywali się o godzinie rozgrywania z porannych gazet, jednak Suzanne, ze względu na swój prestiż informowana była osobiście przez dyrektora turnieju, który zmienił się właśnie w 1926; jej mecz deblowy został wtedy przesunięty z planowanej godziny 15 na 14). Z czasem porzuciła występy w Wielkim Szlemie. Została za to pierwszą zawodową tenisistką, kiedy to wraz z Mary Browne, Vincentem Richardsem i trzema innymi graczami wzięła udział w tournee po USA, za który dostałą 75 tys. dolarów. Następnie uczestniczyła już tylko w grach pokazowych, w stolicy Francji prowadziła też własną szkółkę tenisową. Zmarła niestety zbyt wcześnie, w wieku 39 lat, chora na białaczkę.

W 1978 Suzanne została włączona do Międzynarodowej Tenisowej Galerii Sław, od '97 drugi co do wielkości obiekt na paryskim Wielkim Szlemie został nazwany jej imieniem. Ponadto All England Lawn Tennis and Croquet Club, czyli organizacja "tworząca" Wimbledon wpisała ją wśród pięciu największych czempionów tego turnieju. Bez wątpienia Suzanne Lenglen jest jedną z najwybitniejszych tenisistek w historii tenisa. Nie boję się stwierdzić, że po niej nigdy nie było zawodniczki, która tak deklasowała rywalki i byłaby tak wielbiona przez fanów. Francuzka jest ewenementem. Większość ludzi niestety ogranicza się w porównaniach tylko do Ery Open. A to jest, jak widać, poważny błąd. Prawdziwa pierwsza diva tenisa urodziła się jeszcze w XIX wieku.


niedziela, 26 stycznia 2014

Niedosyt pozostał.

Australian Open to dość specyficzny wielkoszlemowy turniej. Rozgrywany wtedy, gdy w Europie środek zimy, w takich porach, gdy za oknem ciemno, buro i ponuro. Oglądając jednak tę imprezę nie myślimy tak o naszej pogodzie. Możemy podziwiać piękne promienie słońca, wyobrazić sobie albo przenieść się na chwilę w tamte rejony świata. Wysokie temperatury powinny poprawić nasze humory. W tym roku były one aż za wysokie, co wywołało liczne kontrowersje. Do walki z tym żywiołem została "spisana" tzw. zasada "extreme heat policy". Mówi ona m.in. o tym, że mecze powinny być wstrzymane, kiedy temperatura osiągnie 40 stopni, a w pojedynkach pań po drugim secie należy zrobić 10 minut przerwy. W tym roku reguły te jednak zostały zachwiane, spotkania grano nawet w 44 stopniach, wstrzymano je dopiero w 5. dniu, a później była burza i zrobiło się o wiele chłodniej, żeby nie powiedzieć - zimno.

Nie będę ukrywał, że mam mieszane uczucia już od dłuższego czasu co do tego turnieju. Coroczne dywagacje odnośnie problemu opisanego wcześniej są już stałym punktem. Męczą już mnie kłótnie i próby porozumienia się zawodników z organizatorami tak samo, jak męczy graczy taka pogoda. Zawsze w tej sprawie pozostaje obojętny i wolę nie wypowiadać się odnośnie tego. Swoje trzy grosze dorzucę natomiast w kwestii zarabianych pieniędzy. Czemu akurat w tych zawodach? Warto sobie przypomnieć finały sprzed dwóch lat, kiedy u pań Azarenka pokonała Sharapovą 6:3 6:0, a Djokovic i Nadal zagrali jeden z najlepszych meczów w historii tenisa, trwający prawie 6 godzin. Serb i Białorusinka wznieśli trofea i czeki na... 2,3 mln dolarów australijskich. Gdzie tu sprawiedliwość? Na ten temat można pisać i pisać i nigdy się go nie wyczerpie.

W tym roku triumfatorzy zgarniają 2,65 mln. Ciut dużo, w porównaniu do innych sportów. Wśród tenisistek z takiej nagrody cieszyła się Li Na. Z całą pewnością nie jest ona zadowolona ze swojego stylu gry, w jakim się prezentowała. Pierwszy set to set błędów (45 niewymuszonych), które przyćmiły widowisko, potworne problemy z forhendem Chinki. Druga partia to totalne osłabnięcie Cibulkovej i łatwe zwycięstwo tenisistki z Wuhanu. Trzeba jej jednak pogratulować, że po trzecim finale tej imprezy wreszcie ją wygrała. Mieszane uczucia mam również co do finału panów. Dziwne widowisko, przyćmione przez kontuzję dolnego odcinka kręgosłupa Nadala, wypaczony wynik. Gołym okiem było też widać, że w niektórych momentach Wawrinka jest po prostu nieporadny i nie może sobie dać rady z nieco innym stylem gry Hiszpana. Bez wątpienia kibice i wszyscy zgromadzeni przed telewizorami czekali na o wiele lepsze widowisko w święto narodowe Australii.

Według mnie ten Wielki Szlem jest rozgrywany co najmniej o tydzień za wcześnie. Nie wszyscy gracze po przerwie między sezonami weszli w swój normalny tryb, albo dostatecznie się przygotowali. Są oni rzucani od razu na głęboką wodę, przez co często doznają kontuzji, muszą wycofać się przed rozpoczęciem lub grać na pół gwizdka, przez co często dziwimy się niektórymi wynikami. W tym roku nie było inaczej. Z powodu złego stanu zdrowia wycofali się m.in. Kirilenko, Almagro, Kohlschreiber, czy Isner, który poddał mecz. Niektórzy zawodnicy nie odnajdują się też w tych warunkach klimatycznych, często podróżując z zimnych rejonów wprost do rozżarzonego australijskiego kotła. Z tym nie poradzili sobie m.in. Juan Martin del Potro, który pożegnał się w drugiej rundzie, czy Petra Kvitova, która swoją pogromczynię znalazła już w pierwszej rundzie, a była nią Tajka Luksika Kumkhum. Na usprawiedliwienie Czeszki można powiedzieć, że ma astmę, więc na pewno ciężko się jej gra w tak wysokiej temperaturze i tak niskiej wilgotności.

Bez wątpienia to, co zaskoczyło najbardziej, to turniej pań. W ćwierćfinale na 8 tenisistek tylko trzy były spodziewane, w półfinale tylko jedna, w finale mieliśmy widzieć zupełnie inne zestawienie. Gdyby ktoś przed turniejem postawił pieniądze na to, że w 1/4 finału zagra Halep, czy Pennetta, w półinale Bouchard, a w decydującym meczu Cibulkova, to zostałby bardzo bogaty. Kolejny raz nie ma szczęścia Serena Williams, która w poprzednich latach uznawała wyższość Ekateriny Makarovej i Sloane Stephens, teraz pogromczynią była Ivanovic. Sharapova po powrocie po kontuzji więcej dać z siebie nie mogła. Azarenka zderzyła się z natchnioną wręcz Radwańską. Być może nieobecność tych trzech gwiazd sprawiła, że pojedynki w ostatecznej fazie nie były łagodnie mówiąc godne uwagi. Brakowało z całą pewnością wyrównanych, trzymających w napięciu spotkań, trwających trzy sety, takich jak finał US Open 2013, czy chociażby Cincinnati. Przykro mi to mówić, ale to przede wszystkim z udziałem wyżej wymienionych liderek możemy oglądać zacięte widowiska, nie spowodowane tylko potworną liczbą niewymuszonych błędów. Bez dwóch zdań turniej w wykonaniu pań można podsumować dwoma słowami: pozostał niedosyt.

Zupełnie inaczej toczyło się to u panów. Ci, którzy mieli awansować dalej, to awansowali. Djokovic z Wawrinką powtórzyli widowisko z ubiegłego roku, górą tym razem Stanislas. Odżył Federer, pokonując Tsongę i Murraya. Szwajcaria króluje - młodszy z nich staje się numerem jeden w swoim kraju i wskakuje na trzecie miejsce w rankingu.
Jedyną rzeczą, która w Australii nigdy nie zawodzi to kibice. Zawsze weseli, umalowani w narodowe barwy, żywiołowo dopingują swoich idoli. W żadnym innym miejscu na świecie nie znajdzie się lepszych. Są oni chwaleni na każdym kroku przez zawodników, potrafię się zachować, po prostu cieszą się z tego, że mogą być obecni podczas takiego turnieju. I to przede wszystkim oni rozkręcają całą atmosferę. Szkoda tylko, że z takim poświęceniem nie odbywają się spotkania.



piątek, 24 stycznia 2014

Rewia mody.

Postęp, zmiany cywilizacyjne są wszechobecne i niezaprzeczalne. Również w tenisie. Zmieniał się kształt kortów, rakiet. Jednak chyba największą ewolucję przeszedł tenisowy strój. W dzisiejszych czasach mało kto wie, jak wyglądało to kiedyś, a szkoda. W XIX wieku wygląd podczas gry przypominał dzisiejsze bale. Panie miały na sobie długie spódnice, gorsety, kapelusze. Panowie ubierali długie, flanelowe spodnie, sweterki z dekoltem w serek. Oczywiście dominował kolor biały, przez co tenis został nazwany "białym sportem". Pierwsze przełomowe momenty w tej dziedzinie nastąpiły już na początku XX wieku. Sprawczynią ich była Amerykanka May Sutton, która podczas Wimbledonu wystąpiła w krótszej spódnicy i koszuli ojca z podwiniętymi rękawami. Jeszcze dalej zaszła Suzanne Lenglen, która nałożyła sukienkę odsłaniającą łydki. Cóż to był wtedy za skandal!

U panów pewnego rodzaju prekursorem był też reprezentant zza oceanu, Bunny Austin, który w Londynie założył krótkie spodenki. Występy w koszulkach polo zapoczątkował Rene Lacoste. Przyniosło to później niesamowite efekty. Po tym wydarzeniu założył on z przyjacielem Andre Gillerem firmę odzieżową nazwaną jego nazwiskiem, która po dziś dzień prężnie się rozwija. Wróćmy jednak do płci damskiej. Tutaj za kolejne oburzenie możemy "winić" dwie osoby - Gertrude Moran, która w 1949 założyła strój zaprojektowany przez Teda Tinlinga. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że podczas gry spod jej krótkiej spódniczki widoczna była koronkowa bielizna. Ten sam mężczyzna kilkadziesiąt lat później przygotował Rosie Casals ubiór zbyt kolorowy, który ta zawodniczka musiała w trakcie meczu zmieniać. Jednak od tej pory kibice musieli zacząć przyzwyczajać się do coraz odważniejszego prezentowania się tenisistów na korcie, włączając w to zmiany koloru.

Biel pozostaje obecna już tylko na Wimbledonie. W świątyni tenisa reguły te są bardzo restrykcyjnie przestrzeganie. Może to potwierdzić nawet Roger Federer, który musiał zmienić buty ze względu na inny... kolor podeszwy. Bardzo "pstrokato" na światowych arenach było już w latach 80. i 90. Królował wtedy hipisowski styl. Wystarczy popatrzeć na zdjęcia z tamtego okresu. Liczne wzory, feeria barw. Najbardziej rzucającą się wtedy osobą był Andre Agassi. Do historii przejdą jego włosy, dżinsowe spodenki i jaskrawe "kolarzówki". Wśród pań poza strojem równie ważną rolę odgrywała fryzura, czy biżuteria. Gracze pozwalali sobie na coraz więcej. Popularne były koszulki bez rękawów, a nawet odsłonięte plecy, czy coraz większy dekolt. Wtedy też już bardzo przywiązywano wagę do metki. Wszystko zamieniło się w modowy biznes.

To wtedy bardzo znanymi na świecie stały się takie firmy, jak Adidas, czy Nike, które podpisywały kontrakty z tenisistami. Przynosiło to korzyści dla obu stron, a gracze zarabiali na tym niekiedy fortuny. Największą rolę odgrywała wówczas prostota. Wyznawano też zasadę "im mniej, tym lepiej". Coraz bardziej opięte były koszulki, coraz krótszy dół. Już nikogo nie dziwi widok bielizny, niestety jest to codzienność. Więcej gwiazd projektuje też stroje samemu. Tutaj królują siostry Williams. Starsza z nich, Venus, założyła nawet własną markę. Ich stroje są łagodnie mówiąc nietypowe, zwłaszcza te z początków kariery. Wszechobecne były koraliki wplatane we włosy, które często rozsypywały się Bóg wie gdzie. Potem doszły do tego obcisłe, lateksowe bluzki, buty za kolana, dżinsowe wstawki. Był nawet epizod z kombinezonem kota, inspiracja Moulin Rouge. Rosjanka Maria Sharapova też lubi się wyróżniać z tłumu. Zwłaszcza wtedy, gdy jej sukienkę zdobi ponad 600 kryształków Svarovskiego (US Open 2007).
Bezprecedensową osobą w świecie "mody" tenisowej (jakkolwiek rozumiemy to słowo) jest (tak, tak, Amerykanka) Bethanie Mattek-Sands. Chciałoby się pomilczeć nad jej wariacjami na temat stroju, aczkolwiek jest co tu opisywać, bez dwóch zdań robi się aż za ciekawie. Dostrzec można złote "coś", panterkę, kurtkę i sukienkę z naszytymi piłkami tenisowymi, getry piłkarskie, buty koszykarskie, plastry pod oczami, czy... kowbojski kapelusz. Jest co podziwiać.

Często oglądając spotkania tenisowe zadajemy sobie pytanie, po co prezentowane są nam te wszystkie dziwne elementy ubrań. Nie trudno dostrzec, że korty coraz częściej stają się pewnego rodzaju wybiegiem, możliwością pokazania się projektantom. Obecnie ważna jest nie tylko gra, ale też to, w czym się gra. Bez przerwy śledzone są trendy, które później przenosimy na areny (niekiedy efekt jest po prostu tragiczny). Najlepsi tenisiści przed najważniejszymi imprezami wypuszczają ze "swoimi" firmami sportowymi specjalne kolekcje, w których występują tylko podczas danych zawodów. Właśnie podczas Wielkich Szlemów zjawisko to jest bardzo nasilone. Już niczym nowym ani zaskakującym nie jest to, że szanujące się strony poświęcone tej dyscyplinie sportu robią zestawienia, wybierając najlepiej i najgorzej ubranych zawodników. Poddawani oni są surowej ocenie, jakby opinie wydawali najwięksi krytycy mody z naczelną amerykańskiego Vogue'a, Anną Vintour na czele. 

Mam nadzieję, że nie doświadczymy takiego momentu, kiedy to, co oni mają na sobie będzie rzeczą nadrzędną, a niżej w hierarchii będzie technika i sposób gry tenisistów, ich wyniki. Osobiście nie mam nic przeciwko prezentowaniu swojego stylu bycia na korcie. Jednak powinno to być robione z umiarem, bez często niepotrzebnej chęci zaszokowania światem. Wina stoi też po stronie dziennikarzy, którzy według mnie przykładają zbyt duży nacisk na poruszanie tych tematów na forum publicznym, ulegając pewnego rodzaju pokusie (szczególnie, gdy w turnieju nie dzieje się nic ciekawego). Czasami tęsknie za schludnym, niczym nie wyróżniającym się strojem, co powoduje, że mogę bardziej skupić się na samym meczu. Aż chciałoby się powiedzieć: Wimbledonie, nadchodź!


niedziela, 19 stycznia 2014

Każdy jest tylko człowiekiem.

Niespodzianki, sensacje, czy świetne widowiska są w tenisie, podobnie jak w innych dyscyplinach sportu nieodłącznym elementem gry. Czasami w turniejach prześcigamy się w ilości zaskakujących wyników, a czasami robi się bardzo nudno i kolejny raz w finałach oglądamy pojedynek rozstawionych z numerem 1 i 2. Bez wątpienia niektórzy kibice lubią, gdy na korcie dzieje się coś nieoczekiwanego, inni zaś z niecierpliwością czekają na kolejny spektakl w wykonaniu najlepszych. O ile ta druga kwestia jest w miarę zrozumiała i nie ma potrzeby jej tłumaczyć, to ta pierwsza jest zawsze rzeczą sporną i gdzieniegdzie potrzeba nadludzkiego wysiłku, żeby zrozumieć o co chodzi przede wszystkim publiczności, która wtedy dzieli się na dwa obozy - jeden sympatyzuje z wygranym, a drugi z przegranym zawodnikiem. I tu zaczyna się walka o przetrwanie.

Pod koniec ubiegłego roku na pewnej amerykańskiej stronie został opublikowany ranking 10. największych niespodzianek w XXI wieku. Można znaleźć tam m.in. przegrane Nadala z półfinału Australian Open 2008 i czwartej rundy French Open 2009, odpowiednio z Jo-Wilfriedem Tsongą i Robinem Soderlingiem. Są też mecze ze słynnego "Cmentarzu Mistrzów" - między Sereną i Craybas oraz Bastlem i Samprasem. Często odpadały na samym początku turniejowe jedynki - na tej liście widnieją mecze Tatiany Garbin z Justine Henin-Hardenne, czy Lleytona Hewitta, który podczas Australian Open 2002 pierwszy raz wystąpił w Wielkim Szlemie rozstawiony z numerem 1. Przegrał wtedy w premierowym spotkaniu z Alberto Martinem. Jednak jak wiemy, każdy ranking jest subiektywny i każdy może ułożyć sobie inną listę, która będzie zgodna z oczekiwaniami twórcy.

Ja do tego spisu dołączyłbym m.in. porażki Nadala z dwóch ostatnich edycji Wimbledonu, przegraną Federera w tym samym turnieju ze Stakhovskym, czy wygraną Virginie Razzano w pierwszej rundzie French Open przed dwoma laty z Sereną Williams. Na chwilę zatrzymajmy się przy Amerykance. Ta postać wywołuje skrajne emocje. Można ją kochać, albo nienawidzić. Jest pod jeszcze większą presją, gdy została numerem jeden i zanotowała chyba najlepszy sezon w historii. Wszyscy oczekują od niej zwycięstwa na każdym kroku. Jednak zdarzają się wypadki przy pracy, jak ten w czwartej rundzie z Aną Ivanovic. Każdy taki moment jest natychmiast wykorzystywany i staje się swego rodzaju pożywką dla "hejterów". Kompletnie nie rozumiem takiego zachowania, ani też tego, dlaczego ten mecz został okrzyknięty "pierwszą megasensacją" tego Wielkiego Szlema. Po pierwsze, żadna megasensacja to to nie była, bo trzeba powiedzieć, że Serbka jednak zasłużyła na to zwycięstwo, grała bardzo dobrze, wykorzystywała słabszy dzień Sereny, i jak się potem okazało - kłopoty z plecami. Ale na forach internetowych zawrzało.

Z przykrością czytam niektóre komentarze typu "Należało się jej", czy "I tak miało być. Kobieta wygrała!". Najbardziej rozbawił mnie komentarz "Koniec ery Williams? Oby tak!". W tym momencie chyba wszyscy, włącznie z "tenisowymi" dziennikarzami zapomnieli, kim tak naprawdę jest Ana Ivanovic. Może czas przypomnieć? Otóż ta sama zawodniczka to była liderka rankingu i trumfatorka French Open 2008. Po kilkuletniej "zapaści", kiedy jej grę do rozpaczy doprowadził trener Nigel Sears, zrezygnowała z jego usług. Teraz odbudowuje formę, wygrała turniej w Auckland w tym roku, pokonując w finale Venus Williams.
Kolejną rzeczą, której nie rozumiem jest to, że właściwie każda porażka z tenisistką, która w rankingu zajmuje miejsce poniżej piątego to sensacja. Przecież pamiętajmy, że nawet najlepsza zawodniczka, czy zawodnik to nie maszyna do wygrywania i może każdemu zdarzyć się słabszy dzień.

O wiele "ciekawiej" pod tym względem dzieje się na naszym polskim podwórku. Tutaj ostrzeliwana z każdej strony jest Agnieszka Radwańska. Na samym początku zaznaczę, że niezbyt przepadam za tą zawodniczką, mimo że powinna to być moja duma narodowa. Nie krytykuję też jej na każdym kroku, ale ja nie odpowiadam za większą cześć polskiego społeczeństwa. Nie da się ukryć, że nasz naród jest bardzo zawistny, żeby nie użyć słowa schamiały. Doszukujemy się czegoś złego w każdym momencie. Nie potrafimy cieszyć się z wygranych, czy dobrych rezultatów naszych graczy. Co do Radwańskiej, to jej wygrana nad Marią Sharapovą podczas US Open 2007 również znalazła się we wspomnianym wcześniej rankingu. Jednak nikt o niej nie pamięta, tak samo jak zapomnieliśmy o triumfie nad tą samą tenisistką w Miami w 2012 roku. Wolimy wypominać jej potknięcie w 1. rundzie turnieju olimpijskiego, gdzie górą była Julia Georges i późniejszą nagonkę związaną z pewną stacją telewizyjną. Lubimy też wypominać, że cały czas utrzymuje się w pierwszej piątce rankingu, a nie wygrała żadnej imprezy wielkoszlemowej. Może wspomnę, że Caroline Wozniacki była na miejscu pierwszym, a nigdy nie wygrała takiego turnieju. Żeby dolać jeszcze oliwy do ognia, to te komentarze odnośnie Sereny przytoczyłem z polskich stron internetowych.

Ja za przykład swojej znienawidzonej zawodniczki mogę podać Victorię Azarenkę. Nie odpowiada mi jej zachowanie na korcie, jej ciągłe pojękiwania, którego są łagodnie mówiąc nieprzyjemne dla oglądającego mecz. Nie życzę jej jednak ciągłych przegranych, ani nie cieszę się z takowych wyników, bo wiem, że każdy ma kiedyś słabszy dzień, czy zmaga się z jakąś drobną kontuzją. Nie bulwersujmy się, jeśli nasz faworyt odpada i nie wyżywajmy się za to na kibicach tego lepszego wówczas rywala. Po prostu cieszmy się grą, bo każdy z tych graczy jest tylko człowiekiem.