poniedziałek, 29 lipca 2013

Najważniejsze zwycięstwo.

Sportowcy często w swojej karierze muszą zmagać się z różnymi chorobami i kontuzjami, które też nierzadko wykluczają ich z gry na kilka miesięcy. Mogą to być naderwane mięśnie, zwichnięte stawy skokowe, czy po prostu przemęczenie organizmu spowodowane zbyt dużym wysiłkiem. Jednak gdy diagnoza brzmi "nowotwór", to z całą pewnością podłamuje to nawet najtwardszego zawodnika.

Z taką informacją musiała zmierzyć się wówczas 22-letnia rosyjska tenisistka Alisa Kleybanova. Co jeszcze gorsze, dowiedziała się o tym dniu praktycznie w dniu swoich urodzin. Ale nie załamała się. Ostatni swój mecz przed leczeniem rozegrała w 2011 r. w Rzymie w 2 rundzie z Shahar Peer. Objawy ziarnicy złośliwej, czyli nowotworu układu chłonnego na początku nie są widoczne. Atakuje ona właśnie osoby w wieku takim jak Alisa. Jednak na całe szczęście wszystko skończyło się dobrze i Rosjanka pod koniec tego samego roku ogłosiła, że wygrała walkę z chorobą i rozpoczyna treningi, a na korty powróci podczas marcowego turnieju w Miami. I rzeczywiście tak się stało. Grała dzielnie, ale przegrała w swoim drugim meczu z Marią Kirilenko. Niestety był to jej pierwszy i ostatni występ w 2012 roku. Okazało się, że powrót był zbyt szybki, a ćwiczenia za ciężkie, co doprowadziło do przeciążenia organizmu. Przez cały kolejny rok bardzo starała się, aby wreszcie powrócić na korty. I wreszcie tak się stało. Nieklasyfikowana w rankingu Alisa wystąpiła w futeresie ITF w amerykańskim Landisville. I zdobyła tam tytuł.
Jej kolejnym marzeniem było otrzymanie dzikiej karty na turniej wimbledoński. Wystąpiła ze specjalną prośbą do organizatorów. Oni okazali się jednak bezduszni i wniosek odrzucili. Wśród znawców tenisa i dziennikarzy zawrzało. Rosjanka jednak nie poddała się, tylko spakowała i wróciła walczyć w kolejnych ITF-ach. W Buffalo osiągnęła finał, a w Sacramento ćwierćfinał. Niedawno wystąpiła też w pokazowych zawodach World Team Tennis. Narazie w jej planach nie widać kolejnych startów, ale jestem przekonany, że niedługo ponownie powitamy ją w pierwszej setce rankingu.

Taką samą odmianę nowotworu wykryto na początku tego roku u brytyjskiego deblisty Rossa Hutchinsa. W tym przypadku leczenie trwa, ale wszyscy są dobrej myśli i wspierają tego zawodnika. Jego dobry kolega, Andy Murray, bardzo mocno go wspiera. Również z jego inicjatywy wyszedł pomysł, aby wesprzeć finansowo ośrodek, w którym leczony jest Hutchins. Pomogły w tym gwiazdy, dziennikarze, został nawet rozegrany pokazowy debel. Nie tak dawno Brytyjczyk przeszedł kolejną chemioterapię. Miejmy nadzieję, że wszystko skończy się bardzo dobrze i zobaczymy go grającego w kolejnych turniejach na najwyższym poziomie.

Również z poważną chorobą zmagał się Chorwat Ivo Karlovic. Po przegranym meczu podczas challengera w Sarasocie w połowie kwietnia wykryto u niego zapalenie opon mózgowych. Tenisista ten opowiadał, że miał zdrętwiałe ramię, potworny ból głowy. Gdy zabrano go do szpitala to stracił przytomność. Nie wiedział, jak się nazywa i gdzie się znajduje. Powrót na korty trwał trzy miesiące, co było gigantycznym sukcesem. Jeszcze większym osiągnięciem było zwycięstwo w drugim turnieju po ponownym pojawieniu się, w stolicy Kolumbii - Bogocie.

Wymieniając tenisistów, którzy zmagali się z poważnymi chorobami nie należy zapominać przede wszystkim również o Martinie Navratilovej. W 2010 roku Amerykanka dowiedziała się, że ma raka piersi. Na szczęście okazało się, że było to niezłośliwe stadium i po kilku tygodniach chemioterapii Martina powróciła do pełni zdrowia. Kolejnym wielkim pechowcem jest Szwed Robin Soderling, który kolejny rok zmaga się z mononukleozą i wciąż nie wiadomo, czy kiedykolwiek wróci na kort. Trzeba być jednak dobrej myśli.

Każdy współczuje osobie, która jest bardzo ciężko chora. W świecie tenisowym jest to jeszcze bardziej widoczne. Zadajemy też sobie pytanie, dlaczego to musiało się stać. Przecież ten "potwór" może przekreślić szansę na takie same wyniki jak przedtem. Warto jeszcze trochę pochylić się nad Alisą Kleybanovą i nie należy zapominać, że ta zawodniczka dopiero rozwijała swoje umiejętności i z całą pewnością najlepsze rezultaty były przed nią. Jednak w tej chwili należy cieszyć się, że ona jak i inni sportowcy odnieśli najważniejszy zwycięstwo w swoim życiu.

czwartek, 25 lipca 2013

"Inny" nie znaczy gorszy.

Jeszcze kilkanaście lat temu za ujawnienie światu, że jest się osobą homoseksualną przez sportowca można było zostać oczernionym, porzuconym przez sponsorów, czy mieć nawet zakaz brania udziału w poszczególnych zawodach. Jednak jak wiemy, cywilizacja robi postępy, coraz łatwiej jest się przyznać, że jest się osobą "inną". Chociaż to stwierdzenie nie jest tak adekwatne do tej sytuacji, bo ci ludzie po każdym innym względem są tacy jak reszta. Dzięki tym kolejnym krokom naprzód podczas Igrzysk Olimpijskich w Londynie ujawniło się aż 23. sportowców homo lub biseksualnych. Daje to liczbę większą niż na dwóch poprzednich takich zawodach razem wziętych. Wśród nich była też tenisistka. Ale zacznijmy od początków.

Największy szum w tej kwestii zrobiła zdobywczyni 39 turniejów wielkoszlemowych Amerykanka Billie Jean King. Można powiedzieć, że to ona była pionierką, przez co bardzo na tym ucierpiała, ponosząc ogromne straty, a największe firmy zerwały z nią kontrakty. Coming out przypadł na rok 1981. A kilka lat wcześniej nic na to nie wskazywało, ponieważ była w związku z mężczyzną, była w ciąży, którą niestety usunęła. Obecnie żyje i mieszka z, co ciekawe, tenisistką - Ilaną Kloss - reprezentantką Południowej Afryki i USA. Los za to wyznanie też się później do niej uśmiechnął, bo za pracę na rzecz kobiet, lesbijek, gejów, bi i trans dostała nagrodę od prezydenta Baracka Obamy. Tenisowi też coś przekazała, a mianowicie dzięki niej nastąpiło wyrównanie płac dla kobiet i mężczyzn.
W tym samym roku co King ujawniła się też kolejna fenomenalna zawodniczka - Martina Navratilova. Szkoda tylko, że odbyło to się za sprawą niekompetentnego dziennikarze, któremu w sekrecie Amerykanka przekazała tę, potem szokującą informację. Potem było tylko lepiej, a jej partnerkami były ostatnia miss ZSRR Julia Lemigowa, pisarki Judy Nelson i Rita Mae Brown, czy srebrna medalistka z IO w Montrealu, koszykarka Nancy Liebermann. Martina również jest bardzo aktywną działaczką na rzecz ludzi LGBT.

Jednym z najważniejszych momentów w karierze Francuzki Amelie Mauresmo był finał Australian Open 1999 z Lindsay Davenport. Mimo że przegrany, to wtedy, podczas konferencji, ujawniła światu swój największy sekret - związek z Sylvie Bourdon, do której pobiegła tuż po pojedynku. Jednak trzy lata później Amelie "zmieniła" ją na Pascale Arribe. Te spotkania trwały jeszcze krócej, bo niecały rok, a partnerki odeszły od siebie po śmierci ojca Mauresmo. Po tych zmianach wygrała w 2006 roku Australian Open i Wimbledon, w całej karierze wygrała 25 turniejów. Nie tak dawno można było przeczytać o kolejnej partnerce Francuzki - dyrektorce programowej rodzimego Eurosportu Geraldine Fillol.

To Lisa Raymond była tą zadeklarowaną lesbijką podczas ostatnich igrzysk. Jeszcze większej pikanterii dodaje fakt, że przez kilka lat tworzyła parę z Rennae Stubbs, zarówno na korcie, jak i poza nim. Razem wygrały 33 turnieje, w tym trzy wielkoszlemowe. Gdy Australijce i Amerykance źle było w życiu prywatnym, rozwiązały też debel tenisowy.
Nie należy zapominać o krótkich epizodach Conchity Martinez z Gigi Fernandez, biseksualnej Alice Marble, Brazylijce Marii Bueno, która potem wyszła... za maż, czy plotkach jakoby (o zgrozo!) flirtowały ze sobą Jana Novotna (gracz) i Hana Mandlikova (trener).

Bardzo mało za to wiemy o tenisistach odmiennej orientacji. Tak naprawdę jedynym zawodnikiem, który miał swój coming out był William Tilden. Odbiło się to bardzo głośnym echem, bo kilka lat po tym oświadczeniu musiał on odsiedzieć karę kilku miesięcy więzenia, ponieważ był podejrzewany o pedofilię. Z tego powodu miał zakaz występowania na niektórych turniejach i nie mógł prowadzić zajęć dla młodych adeptów.
Jakiś czas temu dziennikarze śledzili w tej sprawie Richarda Gasqueta, co mnie zdziwiło. Jednak jeszcze bardziej zaskoczyło mnie wierzenie ludzi w stereotypy i sądzene, że jeśli mężczyzna mocno dba o siebie to od razu jest homoseksualistą. I tu od razu przyszedł mi do głowy Feliciano Lopez. Jednak wszyscy, którzy szukali sensacji muszą być zawiedzeni, ponieważ ten oto tenisista ma dziewczynę, rodaczkę - Marię Sanchez Lorenzo, której największym osiągnięciem było dojście do 4. rundy podczas Australian Open 1999.

Patrząc na podane przeze mnie przykłady kobiet można śmiało stwierdzić, że wyznanie swojej prawdziwej orientacji nie przyniosło na dłuższą metę żadnych konflików, przykrości, a wręcz przeciwnie - chwałę i nagrody. I tu nasuwa się pytanie. Czy są jeszcze zawodnicy, którzy boją się powiedzieć prawdę? Szczególnie kieruję tutaj uwagę na mężczyzn i uważam, że przydałby się taki odpowiednik Billie Jean King, który zniósłby tę barykadę i utwierdziły nas w przekonaniu, że "inny" nie znaczy gorszy.

poniedziałek, 22 lipca 2013

"Bitwa płci"

Mecze damsko-męskie zawsze elektryzują cały świat. Mimo że w całej historii odbyło się tylko kilka takich pojedynków, to zapisały się one na zawsze w kartach tenisa. Ale nie zawsze złotymi zgłoskami. Co ciekawe, pierwszy z nich odbył się prawie sto lat temu, kiedy zagrali ze sobą ówcześni mistrzowie - Will Tilden i Suzane Lenglen. Amerykański zwycięzca dziesięciu turniejów wielkoszlemowych nie oddał Francuzce ani jednego gema i wygrał gładko. Burza została jednak rozpętana około 50 lat później.

Sprawcą tego szumu był też tenisista ze Stanów Zjednoczonych - Bobby Riggs. Było to w roku 1973, czyli już wtedy 55-letni zawodnik postanowił wyzwać na pojedynek Australijkę Margaret Smith Court, jedną z największych gwiazd światowego tenisa. Miała ona na koncie już 22 wygrane turnieje wielkoszlemowe. Mecz odbył się w Dzień Matki, 13 maja,  w Ramonie, w Californii. Riggs okazał się lepszy, wygrywając wtedy 6:2 6:1. Po tym wydarzeniu jego zdjęcie pojawiło się na okładkach największych gazet. Amerykanin pragnął też więcej, jego celem było upokorzenie kobiecego tenisa. Tym kolejnym punktem zaczepienia była jego rodaczka - Billie Jean King, walcząca wówczas o równouprawnienie, którego w tamtych czasach w tenisie było jak na lekarstwo, a pieniądze za wygraną dla kobiet i mężczyzn mocno się różniły. Ona się zgodziła, on był pewien zwycięstwa. Mówił też, że King nie ma z nim szans. Pojedynek, chyba najbardziej emocjonujący jak do tej pory, odbył się 20 września 1973 roku. Stawką było 100 tysięcy dolarów, 100 milionów widzów obserwujących to wydarzenie przed telewizorami i na stadionie w Houston. Stała się rzecz niewiarygodna. Billie bez większych problemów wygrała z emerytowanym tenisistą 6:4 6:3 6:3. Bobby Riggs był tym faktem załamany i już nigdy nie rozegrał meczu z płcią przeciwną. King stała się prawie boginią.

W jego ślady poszli inni zawodowi tenisiści. 19 lat po tym wydarzeniu, 25 września 1992 w Caesars Palace w Las Vegas rozegrała się "Bitwa Mistrzów" pomiędzy Martiną Navratilovą a Jimmym Connorsem (razem do tego momentu wygrali 64 Wielkie Szlemy).Ten mecz nie był tak kontrowersyjny jak poprzednie. Amerykanka miała też większe szanse, mogła posyłać piłki w pole deblowe, a Connors miał zawsze tylko jedną szansę serwisową. Mimo tych ułatwień górą po raz kolejny była płeć męska. Wynik 7:5 6:2.

Podczas Australian Open 1998 siostry Williams stwierdziły, że są w stanie pokonać każdego mężczyznę, który znajduje się poza pierwszą dwusetką rankingu. Wyzwanie podjął Karsten Braasch, który zajmował wówczas 203. miejsce. Warto dodać, że Niemiec przed meczem postanowił zagrać w golfa, wypićkilka piw i zapalić kilka papierosów. Nie miał się czym chwalić, ale mimo tych "udogodnień" wygrał 6:1 z Sereną i 6:2 z Venus. Młodsza z sióstr w wywiadach przyznała, że nie miała pojęcia, że to będzie aż tak trudne zadanie. Rok później wierzyła, że tym razem jest w stanie pokonać mężczyznę. Kolejnym szalonym pomysłem ze strony Amerykanki była chęć dostanie dzikiej karty do męskiego turnieju. Jednak ten plan spalił na panewce i obecna liderka rankingu nie mogła z nimi konkurować.

Po kilkunastu latach Serena jednak może uczynić to, co chciała, gdy była młodsza. Mecz z nią chciałby rozegrać Andy Murray (właściwie wszystko zaczęło się od rozmowy na jakże popularnym wśród tenisistów Twitterze). Do pojedynku miałoby dojść w Las Vegas na początku 2014 roku, a dochody ze sprzedaży biletów zostałyby przeznaczone na cele charytatywne. Amerykanka jest zainteresowana tą sprawdą, ale już postawiła warunki. "Mogę odbijać w alejki. On nie ma żadnych serwów. Ja mam alejki także przy swoich serwach". 
Bez wątpienia taki mecz miałby ogromne zainteresowanie na całym świecie. A chyba właśnie o rozgłos przede wszystkim chodzi. Mam nadzieję też, że nie skończy się to tylko na szumnych zapowiedziach ze strony graczy, bo zapowiada się niesamowite widowisko.

Nie tak dawno w zagranicznych kinach pojawił się film dokumentalny zatytułowany właśnie "Bitwa płci". Tam bardzo mocno akcentowany jest jak do tej pory jedyny wygrany pojedynek damsko-męski właśnie przez kobietę. Jestem też bardzo ciekawy tego, czy takie mecze będę coraz częstszym zjawiskiem. Jeśli tak, to kto będzie częściej wychodził z nich zwycięsko? To już nie musi być tak oczywiste, bo w obecnych czasach, jak wiemy, coraz częściej panie upodabniają swoje style gry do tych męskich. Przeważnie jest to niezbyt miłe dla oka monotonne młócenie piłki na drugą stronę, aby mocniej, nieważne czy celnie, czyli zgodnie ze szkołą Nicka Bollettieriego.
Patrząc jeszcze na propozycję Andy'ego Murraya jedna rzecz zaskoczyła mnie bardzo na plus. Chodzi tu o chęć przekazania pieniędzy potrzebującym. Osobiście sądzę, że jeśli mecze damsko-męskie miałyby być organizowane właśnie z takich powodów, a nie wyzywań na pojedynki, to jestem jak najbardziej za.

czwartek, 18 lipca 2013

Nic nie jest idealne.

Niedawno w lekkoatletyce wybuchła gigantyczna afera dopingowa, z takimi gwiazdami w roli głównej, jak Tyson Gay, Asafa Powell, Sherone Simpson, czy Veronica Campell-Brown. W tenisie, mimo że jest nazywany "białym sportem" też nie było i pewnie nie jest idealnie. Niestety nie przynosi to tak dużego rozgłosu, jak w innych dyscyplinach, bo takie sprawy są zamiatane pod dywan. Często przez światowe federacje.

Najwięcej w tej kwestii do powiedzenia mają Argentyńczycy. Mariano Puerta po badaniu po French Open w 2005 roku został zdyskwalifikowany na 8 lat, po tym jak wykryto u niej etylefrynę (środek pobudzający). Potem karę skrócono o dwa lata, bo uznano, że Puerta przyjął ten środek przypadkowo, gdy napił się ze szklanki, w której żona przygotowała lek redukujący objawy napięcia przedmiesiączkowego. Widać, że Mariano nic się nie nauczył po tym, jak dwa lata wcześniej odłożył rakietę na 9 miesięcy za użycie clenbuterolu. Jego koledzy z reprezentacji nie pozostawili go samego, Juan Ignacio Chela po zażyciu metylotestosteronu pauzował 3 miesiące, Guillermo Coria w 2011 pół roku (nandronol), a Guillermo Canas w 2005 odpoczywał prawie dwa lata.

W swojej autobiografii Andre Agassi sam przyznał, że stosował metamfetaminę. ATP nic z tego nie zrobiło, bo nie chciało tracić swojej ówczesnej gwiazdy. Inny znakomity Amerykanin, John McEnroe, podczas jednego z wywiadów przyznał, że zmuszano go do zażywania sterydów. Władze uwierzyły nawet w tłumaczenia Francuza Richarda Gasqueta, który powiedział, że kokaina w jego organizmie pojawiła się po pocałunku z dziewczyną w klubie. Yanina Wickmayer trzy razy unikała kontroli antydopingowej. Kara, którą jej wymierzyli została zawieszona. U Martiny Hingis też wykryto bardzo popularną wśród tenisistów kokainę. Po tym incydencie Szwajcarka zakończyła karierę. Niby ostatecznie. Wiemy, jak to się jest teraz. Zostając właśnie przy tym narkotyku, w 2002 roku Hiszpanka Lourdes Domingues Lino miała 3 miesiące pauzy. Nawet Mats Wilander miał styczność z tym narkotykiem.

Roland Garros 2005 zostanie też zapamiętany pod względem wpadki dopingowej Sesil Karatanchevej (nandronol). Jakby tego było mało, Kazaszka miała wtedy dopiero 16 lat. Z tego samego powodu zdyskwalifikowany został mistrz AO 1998, Petr Korda. Dwa lata na przemyślenia, po co mu był clembuterol miał też Karol Beck.
Jednak nie trzeba brać niedozwolonych środków, by od razu być kojarzonym z tym środowiskiem. Może to potwierdzić Sara Errani, która korzystała z usług dr Luisa Garcii del Morala. To on wstrzykiwał EPO Armstrongowi. Włoszka na wszelki wypadek zerwała z nim kontakt.

Patrząc na ilości kontroli dopingowych w tenisie można się zastanawiać, co się dzieje. Rok 2011 "obfitował" w 21 testów krwi, na cały program stosuje się ok. 2 mln rocznie. Po aferze Lance'a Armstronga głos zabrali również najlepsi tenisiści - Roger Federer i Andy Murray. Nawoływali oni, że kontrole powinny być przeprowadzone zdecydowanie częściej, w szczególności w przerwie między sezonami. Ale czy da to jakiekolwiek rezultaty? Można z tym polemizować. Chociaż ITF, WTA i ATP zapowiedziały, że zwiększą liczbę pieniędzy na walkę z dopingiem, a także wprowadzi tzw. biologicznie paszporty. Kto wie, co przyniesie większy rygor w tej kwestii. Być może dowiemy się o jeszcze bardziej szokujących osobach, które są zaplątane w sieć, która może ich pociągnąć na dno.

***
Martina is back?
Kilkanaście zdań wcześniej wspominałem o Martinie, która definitywnie zakończyła karierę. Wytrzymała w tym postanowieniu 6 lat. Ogłosiła, że wystąpi w turnieju deblowym w Carlsbadzie w parze z Danielą Hantuchovą. Czy na długo powraca? Jestem pełen podziwu dla tej zawodniczki. Szwajcarka wprowadziła na korty zupełnie inny styl gry. Nie waliła piłki z całej siły za każdym razem. Mieszała uderzenia. Skracała wymiany. Dzięki temu wygrała 43 turnieje singlowe WTA (7 Wlk. Szlemów) i 37 deblowych (9 Wlk. Szlemów). Jeden mecz brakował jej do zdobycia klasycznego Wielkiego Szlema. Kończyła karierę kilka razy. Po powrocie nie przypominała dawnej Martiny. W dodatku ta wpadka. Większość ją po prostu skreśliła.
Ale ona nigdy się nie poddaje. Kilka dni temu w Newport została zapisana w historii. Jako jedna z najmłodszych znalazła się w Międzynarodowej Tenisowej Galerii Sław (International Tennis Hall of Fame). Bez dwóch zdań, za te wyniki należy się to 32-letniej Szwajcarce.
Na powrót wybrała bardzo dobre miejsce. Wygrywała tu dwukrotnie w singlu i raz w deblu. Wspominała też, że to dopiero początek. Ale chce poświęcić się deblu.
Mimo tych wzlotów i upadków trzymam kciuki za Martinę. Jest to wspaniała zawodniczka, która pokaże, że zasługuje na takie wyróżnienia, jak w Newport.

***
Trenerzy.
Również nie tak dawno dowiedzieliśmy się, że zakończyła się współpraca na linii Sharapova-Thomas Hogstedt. Powodem były problemy osobiste trenera oraz coraz mniejszy zapał do takiego intensywnego podróżowania po świecie. Szkoda, bo Szwed przekazał naprawdę wiele dobrych uwag Rosjance. Stanowisko po nim objął wielki Jimmy Connors. Rosjanka jest z tego bardzo zadowolona i wierzy, że przyniesie to jej jeszcze lepsze rezultaty. Z usług swojego trenera Nigela Searsa zrezygnowała (wreszcie!) Ana Ivanovic. Brytyjczyk słynie z tego, że lubi psuć dobrych zawodników. Po Danieli Hantuchovej przyszedł czas na Anę. Całe szczęście, że karierę Serbki da się jeszcze uratować. I warto to zrobić, bo szansa na pierwszę dziesiątkę jeszcze nie uciekła. A wy jak uważacie, kto sprawdziłby się jako trener tej zawodniczki?

***
Zmiana na dobre?
Roger Federer w ostatnim czasie wyjawił też, że zmienił rakietę. Właściwie wybrał tę z większą główką. Zamiast 90 ma 98 (cali kwadratowych). Często widać było, że Szwajcar podczas wymian trafia ramą. Być może to był powód do takiej decyzji, która jest jedną z ważniejszych w karierze. Ale tu też nasuwa się pytanie, czy tak poważna zmiana i to w tak zaawansowanym etapie swoich występów przyniesie większe korzyści? To wszystko okaże się już niedługo, po pierwszych większych zawodach w Ameryce Płn.

Pytania:
1. W którym finale Wimbledonu pań w Erze Open rozegrano najwięcej gemów? Ile to było i kto rozegrał ten pojedynek?
2. Kogo, przed Marią Sharapovą, trenował Thomas Hogstedt?

czwartek, 11 lipca 2013

Niesforni kibice.

Fed Cup to damski odpowiednik Davis Cup. Pomysłodawczynią tego Pucharu była Nell Hopman, żona australijskiego tenisisty, Harry'ego, którego imienien nazwane są nieoficjalne mistrzostwa świata w mikście. Najwięcej tytułów mają Stany Zjednoczone, aż 17, ale ten zespół nie wygrał od 2000 roku (był potem trzy razy w finale - 2003,2009,2010 - przegrywały odpowiednio z Francją i dwa razy z Włoszkami, które są zmorą, a w 2014 zagrają z nimi pierwszą rundę).
Jak to na rozgrywkach międzypaństwowych bywa są też kibice, którzy dopingują swoje drużyny. Oczywiście jest wtedy głośno, przekrzykiwanie się, ale w pełnej zgodzie. Teraz pewnie większość się zastanawia, jaki to ma związek z tematem? Otóż są też "kibice" Izraela. W cudzysłowie, bo do tego określenia daleka droga.

Wszystkim, którym przyszło i pewnie przyjdzie grać w tym kraju, w dodatku z gospodyniami wielkie chapeau bas. Najbardziej zapamiętamy dwa incydenty - rok 2008, wtedy Grupa Światowa i mecz z Rosją. Rok 2013 - I Grupa Euroafrykańska, grupa C.
Zacznijmy od tego dawniejszego wydarzenia. Pierwszy mecz na konto Shahar Peer. Tłum oszalał. Ale nie na długo. Następny pojedynek Sharapova - Tzipora Obziler. Cyrk na kółkach. Już tu zaczynają się gwizdy. Ale drugi dzień to apogeum. Tym razem mecz Chakvetadze - Obziler. 6:4 3:2 dla Rosji. I zaczyna się popis Anny! Szaleje, skacze, bije się po piersiach po każdym wygranym punkcie. To jeszcze bardziej rozjuszyło tłum, który nie wytrzymuje, nie daje się go opanować. Sędzia jest bezradna, żadne prośby nawet nie docierają do tych osób. Izreal przegrywa 1:4. Największą bohaterką zostaje Anna Chakvetadze. Doprowadza swój zespół do całkowitego zwycięstwa.

Pięć lat później kibice chyba się nie zmienili. Zachowanie było jeszcze gorsze, nasze zawodniczki zostały zwyzywane jako "katolickie suki", na kort poleciały nawet butelki. Nad zachowaniem nie będę się dalej rozwlekał, bo można to sobie wyobrazić. Ale najbardziej zaszokowało mnie to, jak wyglądało rozwiązanie sprawy przez polskie środowisko polityczne. (Warto dodać, że Tomasz Wiktorowski razem z podopiecznymi wysłali oficjalny list w sprawie kibiców do Międzynarodowej Federacji Tenisa). Radosław Sikorski zlecił sprawdzenie tych słów, ale uznał, że pochodzą one od jednego blogera i nie znajdują potwierdzenia. Ówczesny dyrektor Polskiego Związku Tenisowego, Wojciech Andrzejewski potwierdza słowa Agnieszki Radwańskiej, która wspomina również, że nie było tam ochrony i po prostu bała się grać przed tym szalonym tłumem. Moim zdaniem do pełni "szczęścia" i wreszcie uwierzenia w tę sytuację szefowi MSZ brakowało sytuacji z 30 kwietnia 1993, ćwierćfinału Magdaleny Malejewej z Monicą Seles i ataku nożem Guenthera Parche. Jest to koszmarne, ale niestety prawdziwe.

Jakby tego było mało wszystkie media potem dokładnie przeanalizowały późniejszą konferencję prasową naszego teamu trwającą 50 sekund. Nagłówki artykułów brzmiały: "Co ugryzło siostry Radwańskie?" (pewne ta słynna pszczoła z jednego z wywiadów...), "Bardzo dziwna konferencja". W tych tekstach redaktorzy piszą, że nie wiedzą, o co chodziło Polkom, spiskowali konflikt w kadrze. Cuda niewidy. I najlepszy tekst, który pozwolę sobie zacytować: "Pojawiła się teoria, że zachowanie Polek mogło być spowodowane okrzykami izraelskich kibiców...". Każdy laik w tym momencie zauważyłby, że jest coś nie tak, gdy z sieci znikają filmiki z tego meczu, a pojawiają się te zatytułowane: "The Israeli crowd loves Agnieszka Radwanska." Serio?

Jak widać, zachowanie izraelskich kibiców nie jest jednorazowe. Należy się tylko zastanawiać, jaka kara będzie odpowiednia. Zakaz wstępu na mecze? Specjalne strefy dla "kiboli"? A może degradacja do niższej grupy? Chociaż z takim poziomem tenisa (najwyżej jest Julia Glushko - 105. miejsce, Shahar Peer ok. 160 miejsca i to koniec zawodniczek w pierwszej 350.) w tym państwie niedługo nie będzie trzeba tego robić.


niedziela, 7 lipca 2013

Podsumowanie: Wimbledon.

Za nami kolejna edycja najbardziej prestiżowego, najstarszego turnieju tenisowego na świecie. Tym razem z przedziwnym obrotem spraw. W szczególności u pań. Ale wszystko zacznijmy od najważniejszej kwestii. Królami Wimbledonu 2013 zostali Marion Bartoli i Andy Murray.

Po porażkach największych pretendentek do zdobycia tytułu ze znakomitej strony pokazała się właśnie Francuzka. W 2007 przegrała w finale, teraz wygrała. Nie straciła żadnego seta, co też zasługuję na uwagę. W ostatnim pojedynku nie dała praktycznie żadnych szans Sabine Lisicki i wygrała 6:1 6:4. Warto też dać kilka słów uznania Niemce, która pokonała Stosur, obrończynię tytułu S. Williams i w niesamowitym półfinałowym boju A. Radwańską. Myślę, że ten mecz można uznać za jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy w tym turnieju. Ja jeszcze raz gratuluję Marion, bo należał jej się ten tytuł. Widać, że praca z Amelie Mauresmo przyniosła efekty.

Rusedskiemu się nie udało. Henmanowi też. Ale Murray to wygrał - po 77 latach od ostatniego triumfu gospodarcza Freda Perry'ego. Przełamał też "klątwę" - wygrał Queens i Wimbledon. Finał niby tylko trzysetowy, za to niezwykle wyrównany. Andy nie miał tak łatwej drogi do zwycięstwa - po dramatycznym odrabianiu strat wygrał z Fernando Verdasco, w półfinale oddał jedną partię Janowiczowi. Djokovic, który twierdził, że jest w najlepszej formie ponownie nie dał rady. Jednak, moim zdaniem, najlepszym meczem turnieju była 1/2 finału między Novakiem a Juanem Martinem del Potro. Niesamowita pięciosetówka bogata w genialne zagrania, które z całą pewnością będą zapamiętane na długo.

Wśród debli, jeśli chodzi o panie tytuł powędrował do Su-Wei Hsieh i Shuai Peng (co jest zaskoczeniem, patrząc na rozwój turnieju). U panów dzielą i rządzą bracia Bryan, który w US Open będą mogli ugrać klasycznego Wielkiego Szlema.
Jeśli chodzi o juniorów z triumfu cieszą się Belinda Bencic i Gianluigi Quinzi.

Tegoroczny Wimbledon obfitował w krecze zawodników. W turnieju singlowym do pojedynku nie przystąpiło lub go poddało aż 12 zawodników. Można się zastanawiać, dlaczego tak było. Jedni mówią, że tegoroczna nawierzchnia była szybsza. Po raz pierwszy Eddie Seaward nie dbał o te korty. Ale czy to wymówka?  Przecież wiadomo, że na początku turnieju trawa jest bardziej śliska niż w drugim tygodniu, kiedy część kortu jest już wytarta.
Kolejnym zaskoczeniem, tym razem jak najbardziej na plus, była pogoda. Żaden dzień nie był totalnie storpedowany przez deszcz. Kilka razy były lekkie problemy, ale organizatorzy poradzili sobie doskonale. Przecież są już do tego przyzwyczajeni. Dni finałowe to bezchmurne niebo i temperatura ok. 25 stopni. Nic, tylko się ekscytować pięknymi meczami.

No i chyba kwestia najważniejsza. Mianowicie występ polskich zawodników. Łukasz Kubot i Jerzy Janowicz wykorzystali słabszą dyspozycję lepszych rywali w swojej ćwiartce i spotkali się w ćwierćfinale. Młodszy z nich wygrał i w półfinale zagrał w miarę wyrównany pojedynek z Murrayem. Na pewno nie mamy się czego wstydzić, bo nie dostał od swojego przeciwnika srogiej lekcji. Nie zapominajmy też o Michale Przysiężnym, który po raz kolejny z eliminacji przebił się do turnieju głównego na Wielkim Szlemie. Agnieszka Radwańska też udowodniła, że nie należy na poważnie brać jej występu w Eastbourne. Ale nie sposób nie zapytać, co sądzicie o tym chłodnym pożegnaniu z S. Lisicki, na którym skupiły się wszystkie media?

Wimbledon 2013 definitywnie za nami. Jednak nie ma chwili oddechu. W tym tygodniu turnieje w Palermo i Budapeszcie, a także Uniwersjada w Kazaniu. Gospodarze wystawili bardziej mocny skład, są tam takie nazwiska jak Evgeny Donskou, Ekaterina Makarova, Anastasia Pavlyuchenkova czy Elena Vesnina.

-------
Na koniec jeszcze taki mały konkurs.
Powyżej macie zdjęcie ośmiu gwiazd współczesnego tenisa, kiedy były dziećmi. A wy musicie zgadnąć, kogo przedstawiają. :)
I uwaga, maksymalnie można podać dwie osoby, aby nie rozwiązywać tej zagadki samemu i pozostawić coś dla innych komentatorów.
PS. To nie ostatnia część zagadki tego typu! :)