niedziela, 27 października 2013

Podsumowanie sezonu WTA.

27 października 2013 zakończył się główny sezon rozgrywek na szczeblu WTA. Mistrzynią tego turnieju została Serena Williams, która po świetnym finale pokonała Chinkę Li Na. Dobiegła też końca trzyletnia "kadencja" Stambułu jako gospodarza tych zawodów. Hala Sinan Erden Dome mogła pomieścić około 15 000 widzów. Bardzo często było widać, że trybuny pękały w szwach, a kibice zasiadający na nich przeżywali pojedynki razem z tenisistkami. Prawdziwe święto tej dyscypliny. Boję się teraz, jak to będzie wyglądało przez kolejne pięć lat, kiedy najlepsze zawodniczki zawitają do Singapuru. Wykładane są na to ogromne pieniądze (w tym przypadku 75 mln dolarów). Budowane są specjalnie na tę okazję stadiony, które znając życie w większości będą świeciły pustkami. Jednak nie należy zbyt pochopnie krytykować, poczekajmy ten rok.

Podsumowując ten sezon, na początek chcę przedstawić w kilku kategoriach to, co w pewnym sensie najbardziej zapadło mi w pamięć. Czas więc na wyróżnienia.
1. Zawodniczka roku: Serena Williams
Tutaj chyba żadne słowa nie są potrzebne. Jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy sezon Amerykanki. Wygrana w 11 turniejach (Brisbane, Miami, Charleston, Madryt, Rzym, French Open, Bastad, Toronto, US Open, Pekin, Stambuł). Zarobiła na korcie jako pierwsza w historii ponad 12 mln dolarów (druga na liście - 6 mln). Podczas US Open zainkasowała największą jednorazową nagrodę - 3,6 mln dolarów (dzięki wygranej w US Open Series). Bilans jej meczów wyniósł 78-4 (na mączce nie przegrała ani jednego spotkania). A w wywiadach podkreśla, że w następnym sezonie chce jeszcze poprawić swoją grę.
2. Debel roku: Su-Wei Hsieh/Shuai Peng
Według mnie to właśnie te zawodniczki zasłużyły na miano najlepszego debla sezonu. Zapisały na swoje konto zwycięstwa w Rzymie (pokonały Errani i Vinci), Cincinnati, Guangzhou, Wimbledon i Mistrzostwa WTA.
3. Mecz roku: Serena Williams vs. Victoria Azarenka, finał Cincinnati
Niesamowity dwuipółgodzinny zapisany na korzyść Białorusinki z genialną końcówką trzeciego seta. Pełen świetnych wymian z głębi kortu, jak i przy siatce, obron break pointów. Wszystko zwieńczył tie-break. Tutaj nie ma co opisywać, to po prostu trzeba zobaczyć.
4. Objawienie roku: Simona Halep
Rumunka ten sezon miała znakomity. 22-letnia zawodniczka wygrała pięć imprez (Norymberga, Hertogenbosch, Budapeszt, New Haven, Moskwa) i jako jedyna odniosła triumf na wszystkich nawierzchniach. Dzięki temu jest obecnie na 14 miejscu w rankingu. Jedyne co jej brakuje to nieco lepszych osiągnięć w turniejach wielkoszlemowych, co z całą pewnością jest jeszcze przed nią. Jej styl gry zupełnie odbiega od innych tenisistek niskiego wzrostu, co, jak widać, owocuje. Opisując siebie mówi, że jej ulubionym uderzeniem jest serwis, oprócz tenisa pasjonuje się piłką ręczną, uwielbia jeść makaron, pić sok pomarańczowy, spędzać czas w Paryżu i grać na Roland Garros. Jej tenisowymi idolami są Justine Henin i Roger Federer.
5. Odkrycie roku: Eugenie Bouchard
Młoda Kanadyjka, która od początku sezonu awansowała o ponad sto miejsc w rankingu. Awansowała w tym roku m.in. do ćwierćfinału w Charleston, półfinału w Strasbourgu, czy finału w Osace. Potrafiła ugrać też jednego seta samej Serenie Williams. Uczęszczała do akademii Nicka Saviano, a obecnie trenuje pod okiem Francuzki Nathalie Tauziat, finalistki Wimbledonu z 1998. Bez dwóch zdań, na tę zawodniczkę w niedalekiej przyszłości trzeba bardzo uważać.
6. Niespodzianka roku: zakończenie kariery przez Marion Bartoli
Francuzka od zawsze wyróżniała się z tłumu tenisistek, nie trudno było zapamiętać tę postać. W 2007 roku grała w finale Wimbledonu, swoje marzenie zrealizowała 6 lat później pokonując w decydującym meczu Sabine Lisicki. Wiadomość o zakończeniu kariery była wielkim szokiem. Nastąpiło to 14 sierpnia, po przegranym meczu drugiej rundy w Cincinnati z Simoną Halep. Bartoli nie kazała jednak "wykreślić" siebie z rankingu, jej nazwisko dalej figuruje. Pytanie tylko, czy na długo.

W tym roku do kalendarza weszły też już na dobre zawody cyklu WTA 125k (z pulą nagród 125 tys.). Premierowe edycje zostały rozegrane w ubiegłym sezonie. Do tego typu imprez podchodzę sceptycznie. Z jednej strony jest to pewnego rodzaju pomost łączący challengery, futuresy i turnieje WTA. Z drugiej storny chodzi tu oczywiście o pieniądze, ponieważ 90% tych imprez to azjatyckie mało znane miasta (odsyłam was do artykułu "Nietykalna" o S. Allaster).

Po pięciu latach posuchy wreszcie do Polski zawitały zawody z cyklu WTA. Mogą się tym pochwalić Katowice. Pierwszą edycję wygrała Roberta Vinci pokonując Petrę Kvtiovą. Jeśli Włoszka wróci do nas za rok, to nie będzie jej łatwo obronić tytuł, ponieważ nawierzchnia zostanie zmieniona na twardą. Według mnie jedno jest pewne - zarówno Spodek, jak i kibice w nim zasiadający spiszą się na medal, bo niewątpliwie organizacja może być godna podziwu i powinniśmy być z tego dumni.

Jak co roku bywa, są też zawodniczki, które kończą swoje występy. Jak już pisałem, najgłośniejszym rozstaniem z tenisem było te Marion Bartoli. Oprócz niej z losem pogodziły się Severine Beltrame, która w wieku 33 lat rozegrała swój ostatni mecz w kwalifikacjach French Open; Anna Chakvetadze, którą bardzo często nękały kontuzje, próbowała jeszcze powracać, ale bez żadnych sukcesów i 11 września ostatecznie ogłosiła swoją decyzję; Jill Craybas (39 lat), dla której ostatnim turniejem było US Open; Anne Keothavong, która swój pożegnalny mecz rozegrała w 1r. Wimbledonu; Rebecca Marino, mająca tylko 22 lata; Katalin Marosi (32 lata); Zuzana Ondraskova (33 lata); Ahsha Rolle (28 lat); Anastasija Sevastova (23 lata) i Anges Szavay (24 lata). Kibice tenisa wciąż czekają na powrót Tatiany Golovin, która musiała zawiesić karierę z powodu kontuzji pleców. Wiadomo już, że na początku przyszłego roku powróci Vera Zvonareva, która otrzymała dziką kartę od organizatorów turnieju w Shenzhen. Oczywiście wszyscy pamiętają też powrót do debla Martiny Hingis.

Poza seniorami o prestiż w tym sezonie walczyli też juniorzy i niepełnosprawni. U młodych pojawiły się kolejne gwiazdy, które być może odniosą później sukcesy na arenie międzynarodowej. Mowa tu o Belindzie Bencic i Ani Konjuh. Ta pierwsza jest też liderką w rankingu. Jeśli chodzi o gry na wózkach, to wśród pań nie ma następczyni Esther Vergeer, ale Holandia jako kraj panuje cały czas, dzięki chociażby Aniek van Koot.

Sezon 2013 można też podsumować w liczbach:

  • 25 krajów odnosiło zwycięstwa turniejowe
  • 14 gemów straciła S. Williams wygrywając turniej w Rzymie
  • 43 - z tylu gemów składały się najdłuższe mecze (oba w 1r. AO - Muguruza d. Rybarikova 4:6 6:1 14:12; Cornet d. Erakovic 7:5 6:7 10:8
  • 34 spotkania z rzędu wygrała Serena (od Miami do 4r. Wimbledonu)
  • 8 pań wygrało swoje pierwsze imprezy w karierze (Erakovic - Memphis; Halep - Norymberga; Meusburger - Bad Gastein; Niculescu - Florianopolis; Ka. Pliskova - Kuala Lumpur; Svitolina - Baku; Vesnina - Hobart; Zhang - Guangzhou)
  • 18 pojedynków zakończyła się rezultatem 6:0 6:0
  • 127 - najniższy ranking, z jakim tenisistka wygrała turniej (Ka. Pliskova - Kuala Lumpur)
  • 3 - tyle meczboli broniła M. Niculescu w 1r. z Anabel Mediną Garrigues we Florianopolis. Później cały turniej wygrała.


Grzechem by było nie wspomnieć o naszym rodzimym tenisie. Cały sezon Agnieszki Radwańskiej można uznać za dobry.Wygrana w Auckland, Sydney i Seulu, półfinały w Doha, Miami, czy Wimbledonie to tylko niektóre z tych występów. Niepokoi mnie jednak jej forma podczas Mistrzostw. Trzy grupowe, gładko przegrane pojedynki brutalnie ukazały brak formy Polki. Widać było, że ciężko jej się gra, a mecz z Kerber oddała prawie bez żadnej walki. Nie rozumiem też czemu większość broni ją dlatego, ze  jest zmęczona. Przecież cała ósemka gra resztkami sił, a mimo to pokazuje się ze świetnej strony. Na pewno trzeba przed następnym sezonem wyciągnąć wnioski. Do Agnieszki w Stambule pasowała tylko jedna rzecz - żałobny kolor sukienki. Urszula natomiast kompletnie zawaliła ostatnią część sezonu, jednak jak wiemy, musiała niedawno przejść operację barku. Powinniśmy być bardzo zadowoleni z postawy Katarzyny Piter. Poznanianka w Luksemburgu odniosła największy triumf - awansowała do ćwierćfinału.

W kalendarzu na rok 2014 mamy też kilka zmian. Z cyklu wyrzucono turnieje w Memphis, Palermo i Carlsbad - tym samym skrócono sezon amerykański, a wydłużono azjatycki. Po US Open zaplanowano Hong Kong, turniej w Tokio zmniejszono rangą na Premier i będzie rozgrywany tydzień wcześniej, a w jego miejsce pojawi się Wuhan Tennis Open -rangi Premier 5. Do cyklu powróci też turniej w Stambule (tydzień przez Stanford). Pula nagród wszystkich imprez rangi International wzrośnie do 250 tys. dolarów, a w większości rangi Premier zostanie wyrównana do 710 tys. dolarów (oprócz Brisbane i Dubaju). Na koniec sezonu zagra też po raz pierwszy 8 najlepszych debli.

Dla zdecydowanej większości tenisistek zaczynają się zasłużone wakacje. Jednak przed nami dwie ważne imprezy w tygodniu. Jedną z nich jest finał Fed Cup, gdzie Włoszki grające w składzie Errani, Vinci, Pennetta, Knapp zmierzą się u siebie, w Cagliari, na kortach ziemnych z Rosjankami. Co ciekawe, ich kapitan wystawił trzeci lub czwarty skład złożony z Alexandry Panovej, Alisy Kleybanovej, Iriny Kromachevej i Margarity Gasparyan. Jest to spowodowane drugim turniejem, w Sofii, gdzie zagrają najlepiej spisujące się panie w imprezach rangi International. Oprócz Rosjanek - Kirilenko, Vesniny, Pavlyuchenkovej, zobaczymy tam Halep, Ivanovic, Stosur, Cornet i Pironkovą.
Dobrnęliśmy wreszcie do wyczekiwanej przerwy. Potrwa ona ok. 8 tygodni, ale tenisistki poleniuchują pewnie około trzech. Potem niczym jojo wróci okres przygotowawczy do sezonu, czyli czas bardzo ciężkiej, wytężonej, fizycznej pracy, wylewanie hektolitrów potów. To wszystko po to, aby jak najlepiej wejść w sezon 2014, który rozpocznie się w Brisbane...30 grudnia 2013 roku.

Facebook - Felietony tenisowe

wtorek, 22 października 2013

Nie samym tenisem człowiek żyje.

Patrząc na zawodowych graczy tenisa coraz częściej możemy zauważyć, że są oni mocno zaangażowani w swoje pasje, które nie są związane z tenisem. Otwierają własne przedsiębiorstwa, inwestują we własne zachcianki, czy dzielą się wiedzą nabytą we wcześniejszych latach. Krótko mówiąc, zarabiają na siebie (chociaż komu jak komu, ale tenisistom pieniędzy nie brakuje), czy zabezpieczają się na przyszłość, aby godnie, z wdziękiem wejść w okres starości i cieszyć się, że wykorzystało się jak najlepiej swoje pięć minut.

Moim zdaniem najbardziej spełnia swoje zainteresowanie Amerykanka Venus Williams. Jest ona głównodowodzącą w firmie V Starr, która zajmuje się projektowaniem wnętrz (Starr to jej drugie imię). Jednak o wiele więcej osób zna tę zawodniczkę z promowania swojego biznesu odzieżowego - EleVen by Venus. W strojach tej marki na kortach prezentują się np. Johanna Konta, Jarmila Gajdosova i Varvara Lepchenko. Amerykanka podkreśla też, że te ubrania są również dedykowane kobietom nie uprawiającym sportów, a można było też natknąć się na pogłoskę, że ma powstać również kolekcja przeznaczona płci męskiej. Także jej siostra, Serena, jest pasjonatką mody, też okazjonalnie projektuje. Jednak znakiem rozpoznawczym numeru jeden są kolorowe paznokcie (a kilka lat temu "stroje" tenisowe).
Pozostając przy graczach zza oceanu należy wspomnieć o braciach Bryan, którzy mają swój własny zespół muzyczny, a podczas US Open 2009 wydali nawet album pt. "Let it rip" (współpraca z Davidem Byronem) Bob, leworęczny i młodszy o dwie minuty gra na keyboardzie, a Mike, praworęczny, wykazuje swoje umiejętności na perkusji i gitarze.

Równie efektowną i efektywną forma zarobku jest wydanie własnej autobiografii, co robi coraz więcej osób. Na rynku można zaopatrzyć się w książki m.in. Monici Seles "Przezwyciężyć Strach", Martiny Navratilovej "Grać, aby przegrać", Justine Henin "Szczęście znalezione na korcie", Rogera Federera "Najwspanialszy", Pete'a Samprasa "Umysł mistrza", Andre Agassiego "Open", Rafaela Nadala "Rafa", czy "Borg, McEnroe i złota era tenisa". Ciekawym nabytkiem może być podręcznik Novaka Djokovica "Serve to Win", który opisuje tajniki diety bezglutenowej, która doprowadziła go na sam szczyt rankingu. Jak widać, może się od tego zakręcić w głowie, pytanie tylko, czy wszystkie teksty są godne polecenia.

Bardzo cenioną postawą wśród wszystkich ludzi jest pomoc innym. Można to wyraźnie zaobserwować też w tej dyscyplinie sportu, gdyż gracze z chęcią podejmują się trudnemu wyzwaniu i zakładają własne fundacje charytatywne. Właśnie w tym kierunku krok naprzód zrobili m.in. Novak Djokovic, Chris Evert, Rogert Federer, a za najbardziej poświęcających się na rzecz chorych dzieci z całą pewnością należy zaliczyć małżeństwo Steffi Graf i Andre Agassiego, dla których jest to bez wątpienia pasja. Obecnie podczas turniejów rozgrywane są też mecze charytatywne, m.in. Hit for Haiti podczas Australian Open 2010, które cieszą się coraz większą popularnością i chwała za to.

Niektórzy tenisiści mają też trochę mniej typowe zainteresowania, którym się poświęcają, a za przykład można podać Andy'ego Murraya. Niedawno odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego Szkot założył agencję menedżerską "77" (tyla lat czekano na triumfatora - gospodarza na Wimbledonie). Firma będzie reprezentowała Andy'ego i jego brata Jamie'go, który podkreśla, że utworzenie takiego biznesu da mu "większą swobodę i szansę, aby zaangażować się w swoje interesy".
Wśród byłych graczy możemy też odnaleźć wielkich pasjonatów sztuki. Jednym z nich jest Ivan Lendl, który ma słabość do obrazów czeskiego twórcy Alfonsa Muchy. Zostały one nawet wystawione w praskim muzeum. Jeszcze bardziej malarstwu oddał się John McEnroe, który otworzył nawet własną galerię w dzielnicy SoHo na Manhattanie, gdzie swoją siedzibę ma New Museum of Contemporary Art, jedno z najlepszych muzeów sztuki nowoczesnej. Jak jednak wiemy, McEnroe nigdy nie potrafił wysiedzieć długo w jednym miejscu, co powoduje, że gra również na gitarze, a w 2004 miał nawet swój talk-show, który zdjęto z anteny z powodu niskiej oglądalności.

Wśród pań Justine Henin poza fundacją poświęciła się też przekazywaniu swojej wiedzy i założyła akademię "Justine for Kids". Margaret Smith Court także spisała autobiografię i zajęła się prowadzeniem centrum chrześcijańskiego Victory Life Centre. Natomiast Martina Hingis uwielbia jeździectwo. Szwajcarka często pojawia się na tego typu imprezach, a nawet w nich startuje, w swojej stajni ma trzy konie. Poza tym stawia pierwsze kroki w projektowaniu ubrań. W odzieży marki Tonic by Martina Hingis widoczni byli sędziowie i dzieci do podawania piłek w trakcie turnieju w Carlsbad, gdzie wróciła do gry deblowej. Podsumowując "dokonania modowe" należy wspomnieć o Bjornie Borgu, na którego konto coroczne wpływa 1% ze sprzedaży kosmetyków i odzieży sygnowanej jego imieniem.

Niestety nie wszystkie pasje są godne naśladowania. Szczególnie te Borisa Beckera, znanego z zamiłowania do pokera. Przynosiło mu to pewne kłopoty w życiu prywatnym, ale to z pewnością temat na oddzielną historię.
Jak widać, nawet tenisiści często ulegają swego rodzaju pokusie i pewnej modzie na rozwijanie swojego hobby nawet na arenie międzynarodowej. W zdecydowanej większości przykładów widzimy bez wątpienia wzory godne naśladowania, które pomagają tym "zwykłym" ludziom uwierzyć w siebie i utwierdzają w przekonaniu, że bez względu na ambicję warto zaryzykować, bo efekty z całą pewnością prędzej, czy później mile nas zaskoczą i otworzą drzwi do sukcesu.

Gwiazdy podczas imprezy Hit for Haiti 2010 na Indian Wells.
Pytanie, kim jest mężczyzna stojący obok Steffi Graf i dlaczego akurat to on zajął te zaszczytne miejsce?

środa, 16 października 2013

Pim-Pim is back?

W piątkowy wieczór na oficjalnej stronie turnieju If Stockholm Open pojawiła się drabinka turniejowa do kwalifikacji poprzedzających turniej główny. Bardzo się zdziwiłem, gdy na miejscu nr 28 znalazło się nazwisko Joachima Johanssona, słynnego niegdyś "Pim-Pima", który dwa lata wcześniej zakończył karierę. Otrzymał od dziką kartę od organizatora zawodów, Thomasa Johanssona, niegdyś znakomitego tenisistę (zbieżność nazwisk przypadkowa). Jak na razie idzie jak burza, pokazuje rywalom, gdzie ich miejsce. Pytanie tylko, czy jest to powrót jednorazowy, czy Szwed zawita na dłużej, ratując swój kraj od zapaści w tenisie.

Pim-Pim (co w jego kraju jest kojarzone również z cukierkiem) pierwsze kroki w tenisie stawiał w wieku pięciu lat, a pomagał mu w tym ojciec Leif, który reprezentował swoje państwo przede wszystkim w Pucharze Davisa (w 1974 pokonał nawet Wojciecha Fibaka). Natomiast jego matka, Margareta, była pracownicą w banku. Johansson dzieciństwo spędził w Sodertalje, rodzinnym mieście Bjorna Borga, z którym w wieku czternastu lat miał nawet okazję potrenować i odbijał z nim kilka piłek.
Gdy osiągnął pełnoletność rozegrał swój pierwszy turniej rangi ATP, w Bastad. Jednak po pierwszym secie musiał zejść z kortu (jak się później okazało, kłopoty zdrowotne nie opuszczały go przez całą karierę). Cztery lata później wygrał swoją pierwszą imprezę tego cyklu, w amerykańskie Mephis, eliminując m.in. Jamesa Blake'a, Mardy'ego Fisha, a w finale Niemca Nicolasa Kiefera. W wielkoszlemowym US Open dotarł do półfinału, gdzie musiał uznać wyższość Australijczyka Lleytona Hewitta. Kolejny sezon rozpoczął następnymi zwycięstwami w zawodach - w Adelajdzie i Marsylii. Można powiedzieć, że to był koniec jego dobrych występów.

Druga połowa roku przebiegła pod znakiem nieobecności tego gracza w tourze. Wymusiła to na nim kontuzja prawego ramienia. Joachim starał się powracać na korty, ale co chwila musiał poddawać mecze. Przechodził też częste operacje. W sezonach 2006-2007 rozegrał tylko piętnaście meczów. Na początku 2008 zakończył też karierę. Powrócił jednak w październiku, tam, gdzie gra teraz.
W następnych latach występował w challengerach, wyjątek robił tylko dla Sztokholmu, gdzie grał dzięki dzikiej karcie. Reprezentował też kraj w Pucharze Davisa. Ostatni swój mecz oddawał walkowerem, Niemcowi Markowi-Alexandrowi Keplerowi, w drugim meczu futuresa w Szwajcarii. W deblu niechętnie występował, chociaż wygrał jedną imprezę, w Bastad w 2005 w parze z Jonasem Bjorkmanem. Cztery sezony później definitywnie rozstał się z grą podwójną. Przegrał mecz z obecnie bardzo dobrą parą - Marcelo Melo i Andre Sa. Wracając do singla, najwyżej był na 9. pozycji.

Joachim Johansson ma brata, Nicolasa. W latach 2000-2005 jego dziewczyną była siostra Lleytona Hewitta, Jaslyn. Potem w sidła wpadła bardzo dobra lekkoatletka, płotkarka Jenny Kallur. Ustatkował się dopiero u boku golfistki Johanny Westberg. 29 grudnia 2009 roku na świat przyszedł ich syn - Leo.

Patrząc na karierę tego zawodnika, na pierwszy rzut oka widać, że nie była ona usłana różami. Dlatego jeszcze bardziej chcę, aby Szwed grał dłużej niż tylko w tym turnieju, bo widać, że jest w formie i jest głodny gry i w szczególności zwycięstw. Warto zauważyć, że Joachim osiągając finał byłby obecnie najlepszym tenisistą w swoim kraju. Na razie "lideruje" Markus Eriksson, który zajmuje 406. miejsce i ma oszałamiającą ilość 94. punktów. W tych czasach jest to nie do pomyślenia, patrząc szczególnie kilka, kilkanaście lat wstecz. Wtedy reprezentanci tego państwa mogli pochwalić się takimi tenisistami jak Bjorn Borg (11. tytułów wielkoszlemowych), Stefan Edberg (6. tytułów wielkoszlemowych), Thomas Johansson (srebrny medalista z IO w Pekinie w deblu), Magnus Norman, Mikael Pernfors, czy Mats Wilander (6. tytułów wielkoszlemowych).

Obecnie chociaż trochę honoru szwedzkiego bronią debliści, m.in. Robert Lindstedt, czy Johan Brunstrom. Oni jednak też już mają swoje lata. Myślę jednak, że większość czeka na wielki powrót wielkiej nadziei sprzed kilku lat - Robina Soderlinga, który cały czas zmaga się z mononukleozą. Osobiście trzymam kciuki za obu i chcę, aby Szwecja wreszcie odbiła się z dołka i pokazała, że istnieje na tenisowej mapie świata, nie tylko jako organizator zawodów.

sobota, 12 października 2013

Wytwórnia talentów.

Od zawsze pasjonujemy się meczami stojącymi na wysokim poziomie, które zapierają nasz dech w piersiach. Jest w tym coś magicznego, co przyciąga naszą uwagę. Chociaż coraz częściej powinniśmy się zastanawiać, jak zawodnicy wytrzymują takie heroiczne boje. Tutaj kłania się wytrzymałość fizyczna. Ale też ważne jest przygotowanie techniczne, które coraz częściej polega na wpajaniu młodym adeptom uderzenia z całej swojej siły i modlenia się, aby ta piłka wpadła w kort. Tym jednak zajmują się trenerzy.

Do tych "wytwórni talentów" należy zaliczyć przede wszystkim potężnie rozbudowane akademie tenisowe, które zostają zakładane nawet przez obecne gwiazdy tenisa, takie jak Caroline Wozniacki, czy Angelique Kerber. Obie znajdują się w Polsce, a w tej drugiej szkolił nawet Torben Belzt, który teraz jest osobistym coachem Niemki. Patrząc jednak ogólnie na osoby, które mają w papierach zapisane "trener" nie zawsze jest już tak wesoło, a często z dobrze zapowiadających się nastolatków tworzy się karykatury, z których raczej nic w przyszłości nie da się zrobić.

W tym ostatnim zdaniu bez wątpienia widać aluzję do założyciela jednej z największych i najbardziej znanych akademii - Nicka Bollettieriego. Śmiać mi się chcę, gdy Amerykanin podczas wywiadów wywyższa się, wspominając, że mnóstwo graczy wylądowało potem na pozycji lidera (m.in. siostry Williams, Hingis, Becker, Sharapova, czy Courier). Niestety potem już nie mówi, że te osoby rzadko przyznają się do uczestniczenia w treningach tej akademii. Andre Agassi bardzo dobitnie opisuje to w swojej autobiografii.
To właśnie w tej bazie szkoleniowej wszyscy są uczeni, jak uderzyć najmocniej piłkę. To tutaj pracuje się przede wszystkim nad zwiększeniem masy, powiększeniem mięśni, a nie odpowiednim wyćwiczeniem techniki. W ostateczności wszystko wygląda komicznie, a na kortach da się zauważyć coraz więcej nieproporcjonalnie zbudowanych sportowców. Zagłębiając się w biografię tej osoby można wyczytać, że nie jest cały czas związany z tenisem, nie miał nawet pojęcia o tej dyscyplinie. Aby szkolić przyszłych mistrzów porzucił służbę wojskową. Niestety, za swoje "osiągnięcia" w akademii w Bradenton został nominowany do Międzynarodowej Tenisowej Galerii Sław.

Kolejnym słynnym założycielem szkoły tenisowej jest Patrick Mouratoglou. Do akademii Francuza należą m.in. Serena Williams (również jego poza kortowa partnerka życiowa), Anastasia Pavlyuchenkov, Yulia Putintseva, Jeremy Chardy, Victor Hanescu, Grigor Dimitrov, a także świetnie zapowiadający się Enzo Coucaud, Liam Broady, Julia Glushko, czy Daria Gavrilova. Współpracują tu też Toni Nadal i Claudio Pistolesi, a swoją grupę miała też nawet Martina Hingis.
Jedna z najlepszych akademii na świecie stara się dostosowywać metody szkolenia do indywidualnych potrzeb, co na pewno jest dobrym pomysłem. Widać to po osiągnięciach jego podopiecznych, które warto przytoczyć: w 2007 Julia Vakulenko w niecałe pół roku awansowała ze 120. na 33. miejsce w rankingu. Rok później A. Pavlyuchenkova stała się najmłodszą tenisistką w najlepszej 50. Ranking mocno poprawili też Chardy, czy Dimitrov. No i oczywiście Serena Williams, która ostatnie dwa sezony zdominowała bez dwóch zdań.

Jeśli mowa o liderce rankingu, to nie należy zapominać, że cały czas jako oficjalny trener jest zapisany jej ojciec Richard. To on przedstawił tajniki gry swoim siostrom (sam nauczył się ich studiując różne książki; decyzja o dzieciach - tenisistach zapadła spontanicznie, po obejrzeniu jednego z finałów French Open, gdzie zaciekawiła go duża ilość pieniędzy zdobytych przez triumfatorkę). Szkolił je na kortach w niebezpiecznej dzielnicy miasta. Piłki przywoziły wózkami, jeżdżąc po szkółkach i zabierając zużyty sprzęt. Techniki szkolenia miał też dosyć specyficzne. Jednym z ćwiczeń było przerzucanie rakiet przez wysokie ogrodzenia. Gdy siostry dorosły, przy ojcu została Venus, Serena wolała uczęszczać na treningi z mamą - Oracene Price. Z całą pewnością postaci Richarda nie da się zapomnieć. Zawsze będzie kojarzył się jako osoba siedząca na trybunach z wykałaczką w zębach, aparatem fotograficznym lub nową partnerką.

Wracając do profesjonalistów, na mojej liście pojawia się kolejne nazwisko - Brad Gilbert. Były tenisista, który z równie wielką pasją poświęcił się trenerstwu. Najbardziej zadowolony z tego powodu został Andre Agassi, który nazwał go "największym trenerem wszech czasów". Andy Roddick wygrał "dzięki niemu" US Open 2003. Współpracowali z nim też Andy Murray, Alex Bogdanovic, Kei Nishikori, czy Sam Querrey. Gilbert wydał też dwie książki i okazjonalnie komentuje mecze dla amerykańskich stacji telewizyjnych. Tony Roche ma natomiast w dorobku pracę z czterema liderami rankingu - Ivanem Lendlem, Patrickiem Rafterem, Lleytonem Hewittem i Rogerem Federerem. Zarówno Roche, jak i Gilbert zostali włączeni do Międzynarodowej Tenisowej Galerii Sław.

Na kartach historii zapisali się też trenerzy, którzy już od nas odeszli. Pierwszym z nich jest Lennert Bergelin, coach Bjorna Borga. To jemu Szwed zawdzięcza "wewnętrzny spokój", Bergelin wyciszył jego temperament, dzięki czemu wygrał 11 turniejów wielkoszlemowych. Sam Szwed wspominał, że to właśnie dzięki takiemu trenerowi mógł poczuć pozytywną energię. Czuli się jak rodzina, chociaż nie zawsze tak było. Borg na początku współpracy został na oczach dziennikarzy spoliczkowany za niewykonanie polecenia. Na szczęscie takie sytuacje się nie powtarzały.
Od 4 lat nie ma też z nami "matki rosyjskiego tenisa". Larisa Preobrazhenskaya była też "drugą matką" Anny Kournikovej. Rosjanka znana była właśnie z matczynego podejścia do uczniów. Kierowała się pięknem i miłością. W swoim życiu przeżyła wiele, a jej oczkiem w głowie był moskiewski klub Spartak.

Oczywiście nie nalezy zapominać o Ivanie Lendly, obecnie szkolącym Andy'ego Murrata, czy Jimmym Connorsie, który od niedawna współpracuje z Marią Sharapovą.
Coraz częściej widać, że stanowisko trenera obejmują byli gracze. Można jednak zadawać sobie pytanie, czy są oni do tego stworzeni i są w stanie przekazać wiedzę, którą nabyli podczas swojej kariery. Czasami może być tak, że znakomity niegdyś tenisista nie umie po prostu przekazać nabytej wiedzy. Na powyższych przykładach da się zauważyć, że każdy coach ma inną metodę nauczania. Nie należy jej krytykować, dopóki się jej nie "spróbuje". Jednak gdy widać, że ten trener nie pomaga nam w uzyskiwaniu lepszych wyników, to należy jak najszybciej zrezygnować z jego usług. W taki dołek wpadła chociażby Ana Ivanovic, która przez dwa lata męczyła się z Nigelem Searsem. Spowodował on spadek jak formy. Na szczęście już razem nie współpracują. Na całym świecie powstaje coraz więcej akademii, szkółek tenisowych. Pytanie tylko, z jakim skutkiem się ona rozwiną. Co z tego, że tych opisywanych wytwórni talentów możemy liczyć na pęczki, jeśli większość z nich może być po prostu zepsuta.

Pytania:
1. Jaki to był mecz, który zainteresował Richard Williamsa?
2. Kogo jeszcze trenował Tony Roche (chodzi o kobietę)?

piątek, 4 października 2013

Nowa epoka.

Przełom lat 70. i 80. to był popis ich gry. To wtedy całą publiczność elektryzowały ich spotkania. Pojedynki dwóch kompletnie różniących się charakterem osób, totalnych przeciwieństw. Borga - "anielskiego zabójcy" i McEnroe - "Superbachora". Szwed preferował grę z głębi kortu, świetnie się poruszał, uderzał z żelazną precyzją. Mówiono, że w jego żyłach płynie lód, Rumun Ilie Nastase nazwał go "Marsjaninem". Był też bardzo przesądny. Zawsze brał dwa ręczniki, grał z tzw. "turniejowym zarostem". Zawsze kwaterował się w tym samym hotelu, dojeżdżał tym samym samochodem i tą samą drogą - mowa tu w szczególności o Wimbledonie, jego królewskim turnieju.
Amerykanin natomiast zrezygnował ze szkoły średniej, w całości poświęcając się tenisowi. Świetnie posługiwał się schematem "serve & volley", co również przełożyło się na bardzo dobre rezultaty w deblu. Nie atakował piłek całą swoją masą, starał się grać miękko. Jednak nie potrafił powstrzymać swojej złości i frustracji podczas meczów. Na porządku dziennym były jego wybuchy, które niezbyt (łagodnie mówiąc) podobały się widzom, którzy "odwdzięczali" się buczeniem i gwizdami. Było jednak coś, co ich w pewien sposób łączyło. Mianowicie bilans meczów. Oficjalny brzmi 7-7, ten nieoficjalny, uwzględniający spotkania pokazowe 11-11. I to właśnie ich wspólne pojedynki przykuwały uwagę osób na całym świecie. W pewnym sensie właśnie podczas nich tworzyła się na naszych oczach nowa epoka.

6 lipca 1980, godz. 14.00, finał Wimbledonu
Mecz zaczął się tak, jak Szwed lekko nas przyzwyczaił. Pierwsza partia w jego wykonaniu była łagodnie mówiąc zła. Przegrał ją 1:6. Kolejne dwa sety były zgoła odmienne. Zapisał je na swoje konto, na trybunach słyszalny (i widoczny) był "borgazm". Czwarty set zapisał się w historii genialnym tie-breakiem. Bogaty w woleje, bekhendowe i forhendowe passing shoty. Amerykanin zauważył jednak światełko w tunelu. Podczas jednej z wymian popisał się genialną obroną - biegł przez cały kort, aby obronić wolej Borga. Udało mu się to. Szwed zagrał kolejnego woleja w siatkę. Czas na decydującego seta. McEnroe odżył. Publiczność buczała bardziej. Piąta partia dalej trzymała w dramaturgii, aż do stanu 7:6. Bjorn Boreg przy piłce meczowej zagrał bekhendowego krosa. Sędzia Peter Harrfey rzekł "Gem, set, mecz!", Szwed po raz piąty z rzędu zdobył koroną Wimbledonu. Jak się później okazało, było to ostatnie zwycięstwo nad Johnem McEnroe w Wielkim Szlemie.

13 września 1981, godz. 16.00, finał US Open
Te spotkanie nie miało zbyt ciekawego początku. Niedługo przed wyjściem na kort Borg otrzymał groźbę zastrzelenia. Nie przejął się tym. Wręcz przeciwnie - wygrał pierwszą partię. Widać było, że lepiej odnajduje się w bardzo trudnych, wietrznych warunkach. Jednak później nagle doszedł do głosu Amerykanin. Jego rywal słabł, wyrzucał na aut piłkę za piłką. Szwed w trzecim secie też nie wykorzystał szansy. Prowadził 4-2, aby nie wygrać już żadnego gema. Rozpoczynała się egzekucja Johna McEnroe, publiczność umilkła. W decydującym secie Amerykanin miał wszystko pod kontrolą, do decydującego serwisu. "Return był wolny, jakby leniwy, wymierzony w środek kortu. McEnroe mógł bez trudu odegrał piłkę. Zdecydował inaczej: niech frunie. I pruła nowojorski zmierzch - mecz nie trwał na tyle długo ani nie miał wystarczająco dramatyzmu, by zasłużyć na iluminację Stadionu im. Louisa Armstronga. Miękko i pasywnie wylądowała za linią końcową."* Podczas ceremonii większość patrzących opuściła trybuny. Borg nie został, wyjechał, co, jak się później okazało, było jego początkiem końca.

Szwed w całej karierze wygrywał tylko French Open i Wimbledon, na US Open był upokarzany co rok. W 1981 ogłosił też zakończenie kariery. Powracał potem na pojedyncze występy, ale bez żadnych pozytywnych skutków, normą stały się porażki w pierwszych rundach.
McEnroe dał w późniejszych latach jeszcze trochę o sobie znać. Dwa razy wygrywał w Londynie, raz u siebie. Można stwierdzić, że stał się człowiekiem spełnionym, chociaż on pewnie tak nie uważa. "Karierę" zaczął w 1971, kiedy jako chłopiec podczas US Open podawał piłki Borgowi. Sam potem w wywiadach stwierdzał, że był on dla niego swego rodzaju autorytetem. Szanował go (rzadko występujące zjawisko), czuł, że właśnie ze Szwedem wspina się na wyżyny swoich umiejętności, rozgrywają wspólnie mecze, które zostają w pamięci.

Zarówno Bjorn, jak i John byli ostatnimi, którzy odnieśli wielkoszlemowy triumfy używając drewnianych rakiet. Wspólnie m.in. z Connorsem, tragicznie zmarłym Gerulaitisem tworzyli genialną epokę. Epokę, która musiała się kiedyś skończyć, i tak nastąpiło. Narodziła się wtedy tzw. "era open", pojawili się Agassi, Sampras, a przed nimi rządził robot, "Ivan Mocny" - Ivan Lendl.
Wręcz niewykonalne jest porównanie bohaterów tego felietonu - Bjorna Borga i Johna McEnroe. To dwa różne bieguny. Jedno jest pewne, każdy z nich dołożył coś od siebie dla rozwoju tenisa, nawet niepanujący nad emocjami Amerykanin. I właśnie gdybym osobiście miał się utożsamiać z którymś z nich, to wybór padłby na "Superbachora". A wy, jak uważacie, kto wam bardziej imponował, dlaczego?

*Fragment z książki "Borg, McEnroe i złota era tenisa" - Stephen Tignor.