środa, 29 stycznia 2014

Pierwsza diva tenisa.

Już od kilkudziesięciu lat WTA przyznaje na koniec sezonu nagrody dla wybitnie wyróżniających się tenisistek cyklu. Kategorie są różne, począwszy od zawodniczki roku, na nagrodzie za pomoc humanitarną kończąc. Nawet my mamy powody do zadowolenia, trzy razy z rzędu ulubioną tenisistką w głosowaniu kibiców została Agnieszka Radwańska. Bardzo rzadko zdarza się taka sytuacja, że jedna tenisistka dostaje kilka wyróżnień w ciągu jednego roku. Zupełnie inaczej byłoby, gdyby podobne nagrody przyznawano na początku XX wieku, kiedy tenis już stał się sportem popularnym, rozgrywano Wielkie Szlemy. Wśród pań rządziła wtedy jedna zawodniczka, która w trakcie swojej kariery zgarnęła prawie wszystko, przez rodzimą prasę została nazwana właśnie pierwszą divą tenisa. Mowa tu o "boskiej Zuzannie", czyli Suzanne Lenglen.

Samo jej pojawienie się na korcie przed meczem było owiane nutką tajemniczości, poruszała się dostojnie, zawsze ubrana w futro. Widzowie często nawet wstawali z miejsc, aby ją powitać, tak była dla nich ważna. Do historii zapisał się jej lekko ekstrawagancki styl ubioru, pod wspomnianym futrem nosiła sukienkę sięgającą do połowy łydki z odkrytymi ramionami, długie pończochy. Suzanne zawdzięcza grę w tenisa swojemu ojcu, Charlesowi, który oprócz tego, że był zamożnym kupcem, pasjonował się sportem. Chciał, aby jego córka została najlepszą tenisistką świata, co było jego celem numer jeden na najbliższe lata. Jego trenerskie metody mogą podchwycić dzisiejsi szkoleniowcy. Otóż kładł on chusteczkę w różnych miejscach kortu i kazał małej Lenglen w nią trafiać. Na zawsze został on jej jedynym nauczycielem, przychodzili na mecze, aby Suzanne mogła zobaczyć mistrzów tenisa i móc się na nich wzorować.

Lenglen była jednak indywidualnością, nie chciała nikogo kopiować. Jedyną rzeczą, którą podchwyciła do swojego repertuaru był forhend Anthony'ego Wildinga. Ojciec-trener jednak wspierał ją też w trakcie pojedynków. Zapamiętane zostały momenty, kiedy podawał jej... koniak wymieszany z wodą i cukrem. Francuzka podobno przychodziła później też z małą piersiówką, z której od czasu do czasu popijała.
Pierwszy wielki sukces odnotowała już mając 15 lat, wygrała wtedy World Hard Court Championships w Saint-Cloud (niech was nazwa nie zmyli, grano na ziemi). W tym samym roku awansowała do finału French Open. Rozwój jej kariery został wstrzymany przez wybuch I Wojny Światowej. Przerwa ta nie wyrządziła dla niej żadnej szkody. W pierwszym turnieju Wielkiego Szlema po tej wymuszonej pauzie, Wimbledonie, rozegrała jeden z najlepszych finałów, nie boję się powiedzieć, po dziś dzień. Lenglen pokonała w finale reprezentantkę gospodarzy, Doroteę Chambers 10:8 4:6 9:7 broniąc dwóch piłek meczowych (jedna piłka uderzona przez Lenglen szczęśliwie przetoczyła się po taśmie, druga, zagrana przez Chambers została zatrzymana przez... taśmę!). Mecz oglądała rodzina królewska.

Lenglen jako jedna z pierwszych prezentowała "męski" styl gry. Grała wyłącznie z głębi kortu, za to bardzo regularnie, rzadko się myląc. Jej domeną był silny, szybki serwis i forhend. Na korcie nigdy nie mogła ustać w miejscu - cały czas poruszała się, skakała. Inny słynny rodak, Rene Lacoste stwierdził, że "była władczynią tenisowych placów". Stała się wzorem do naśladowania dla młodych dziewczyn, była oblegana przez fotografów, czy zwykłych ludzi proszących o autograf, jej przyjazd szczególnie na Wimbledon zawsze był opisywany w gazetach, na ówczesnych billboardach, tłumy czekały przed jej hotelami, blokowały przejazd jej limuzyny. Jeszcze bardziej polubiono ją, gdy sama wnioskowała o zmianę systemu rozgrywek z tzw. "challenge round", gdzie obrońca tytułu grał tylko w jednym meczu o mistrzostwo, na ten obecny dzisiaj. Pomysł ten poddano głosowaniu, został przegłosowany za drugim razem, w 1922 roku.

Mówiąc o dramatycznych pojedynkach w historii tenisa z całą pewnością nie należy zapomnieć o tym, rozegranym podczas turnieju Carlton w Cannes, gdzie 17.02.1926 spotkały się właśnie Lenglen z Helen Wills. Suzanne od początku była zdenerwowana, nie prezentowała pełni swoich możliwości. Przy stanie 6:3 6:5 40-15 dla Francuzki, Wills zagrywa kros forhendowy, piłka upada blisko linii, sędzia główny wygłosił aut i zakończył mecz, ale liniowy protestował mówiąc, że piłka była dobra. Panie musiały kontynuować mecz i tę grę nerwów zakończyła na swoją korzyść Lenglen (8:6). Ten sezon był też ostatnim, gdzie tak dominowała Suzanne. Do tej pory wygrała 81 turniejów singlowych, w tym 12 Wielkich Szlemów); 73. triumfy deblowe (tyle samo Wielkich Szlemów, co w singlu). W 1920 zdobyła też trzy medale podczas Igrzysk Olimpijskich w Antwerpii - złoto w grze pojedynczej i mikście, brąz w grze podwójnej. Można wyczytać, że Francuzka nie przegrywała dwanaście lat. Co więcej, niektóre źródła mówią, że w latach 1920-1926 nie straciła nawet seta!

Stan fizyczny Lenglen pogarszał się. Nie była już tak mocna jak w okresie wspomnianej dominacji. Do tego wszystkiego doszła jeszcze sytuacja z Wimbledonu '26, kiedy spóźniła się na mecz, gdzie na trybunach siedziała królowa (zawodnicy dowiadywali się o godzinie rozgrywania z porannych gazet, jednak Suzanne, ze względu na swój prestiż informowana była osobiście przez dyrektora turnieju, który zmienił się właśnie w 1926; jej mecz deblowy został wtedy przesunięty z planowanej godziny 15 na 14). Z czasem porzuciła występy w Wielkim Szlemie. Została za to pierwszą zawodową tenisistką, kiedy to wraz z Mary Browne, Vincentem Richardsem i trzema innymi graczami wzięła udział w tournee po USA, za który dostałą 75 tys. dolarów. Następnie uczestniczyła już tylko w grach pokazowych, w stolicy Francji prowadziła też własną szkółkę tenisową. Zmarła niestety zbyt wcześnie, w wieku 39 lat, chora na białaczkę.

W 1978 Suzanne została włączona do Międzynarodowej Tenisowej Galerii Sław, od '97 drugi co do wielkości obiekt na paryskim Wielkim Szlemie został nazwany jej imieniem. Ponadto All England Lawn Tennis and Croquet Club, czyli organizacja "tworząca" Wimbledon wpisała ją wśród pięciu największych czempionów tego turnieju. Bez wątpienia Suzanne Lenglen jest jedną z najwybitniejszych tenisistek w historii tenisa. Nie boję się stwierdzić, że po niej nigdy nie było zawodniczki, która tak deklasowała rywalki i byłaby tak wielbiona przez fanów. Francuzka jest ewenementem. Większość ludzi niestety ogranicza się w porównaniach tylko do Ery Open. A to jest, jak widać, poważny błąd. Prawdziwa pierwsza diva tenisa urodziła się jeszcze w XIX wieku.


niedziela, 26 stycznia 2014

Niedosyt pozostał.

Australian Open to dość specyficzny wielkoszlemowy turniej. Rozgrywany wtedy, gdy w Europie środek zimy, w takich porach, gdy za oknem ciemno, buro i ponuro. Oglądając jednak tę imprezę nie myślimy tak o naszej pogodzie. Możemy podziwiać piękne promienie słońca, wyobrazić sobie albo przenieść się na chwilę w tamte rejony świata. Wysokie temperatury powinny poprawić nasze humory. W tym roku były one aż za wysokie, co wywołało liczne kontrowersje. Do walki z tym żywiołem została "spisana" tzw. zasada "extreme heat policy". Mówi ona m.in. o tym, że mecze powinny być wstrzymane, kiedy temperatura osiągnie 40 stopni, a w pojedynkach pań po drugim secie należy zrobić 10 minut przerwy. W tym roku reguły te jednak zostały zachwiane, spotkania grano nawet w 44 stopniach, wstrzymano je dopiero w 5. dniu, a później była burza i zrobiło się o wiele chłodniej, żeby nie powiedzieć - zimno.

Nie będę ukrywał, że mam mieszane uczucia już od dłuższego czasu co do tego turnieju. Coroczne dywagacje odnośnie problemu opisanego wcześniej są już stałym punktem. Męczą już mnie kłótnie i próby porozumienia się zawodników z organizatorami tak samo, jak męczy graczy taka pogoda. Zawsze w tej sprawie pozostaje obojętny i wolę nie wypowiadać się odnośnie tego. Swoje trzy grosze dorzucę natomiast w kwestii zarabianych pieniędzy. Czemu akurat w tych zawodach? Warto sobie przypomnieć finały sprzed dwóch lat, kiedy u pań Azarenka pokonała Sharapovą 6:3 6:0, a Djokovic i Nadal zagrali jeden z najlepszych meczów w historii tenisa, trwający prawie 6 godzin. Serb i Białorusinka wznieśli trofea i czeki na... 2,3 mln dolarów australijskich. Gdzie tu sprawiedliwość? Na ten temat można pisać i pisać i nigdy się go nie wyczerpie.

W tym roku triumfatorzy zgarniają 2,65 mln. Ciut dużo, w porównaniu do innych sportów. Wśród tenisistek z takiej nagrody cieszyła się Li Na. Z całą pewnością nie jest ona zadowolona ze swojego stylu gry, w jakim się prezentowała. Pierwszy set to set błędów (45 niewymuszonych), które przyćmiły widowisko, potworne problemy z forhendem Chinki. Druga partia to totalne osłabnięcie Cibulkovej i łatwe zwycięstwo tenisistki z Wuhanu. Trzeba jej jednak pogratulować, że po trzecim finale tej imprezy wreszcie ją wygrała. Mieszane uczucia mam również co do finału panów. Dziwne widowisko, przyćmione przez kontuzję dolnego odcinka kręgosłupa Nadala, wypaczony wynik. Gołym okiem było też widać, że w niektórych momentach Wawrinka jest po prostu nieporadny i nie może sobie dać rady z nieco innym stylem gry Hiszpana. Bez wątpienia kibice i wszyscy zgromadzeni przed telewizorami czekali na o wiele lepsze widowisko w święto narodowe Australii.

Według mnie ten Wielki Szlem jest rozgrywany co najmniej o tydzień za wcześnie. Nie wszyscy gracze po przerwie między sezonami weszli w swój normalny tryb, albo dostatecznie się przygotowali. Są oni rzucani od razu na głęboką wodę, przez co często doznają kontuzji, muszą wycofać się przed rozpoczęciem lub grać na pół gwizdka, przez co często dziwimy się niektórymi wynikami. W tym roku nie było inaczej. Z powodu złego stanu zdrowia wycofali się m.in. Kirilenko, Almagro, Kohlschreiber, czy Isner, który poddał mecz. Niektórzy zawodnicy nie odnajdują się też w tych warunkach klimatycznych, często podróżując z zimnych rejonów wprost do rozżarzonego australijskiego kotła. Z tym nie poradzili sobie m.in. Juan Martin del Potro, który pożegnał się w drugiej rundzie, czy Petra Kvitova, która swoją pogromczynię znalazła już w pierwszej rundzie, a była nią Tajka Luksika Kumkhum. Na usprawiedliwienie Czeszki można powiedzieć, że ma astmę, więc na pewno ciężko się jej gra w tak wysokiej temperaturze i tak niskiej wilgotności.

Bez wątpienia to, co zaskoczyło najbardziej, to turniej pań. W ćwierćfinale na 8 tenisistek tylko trzy były spodziewane, w półfinale tylko jedna, w finale mieliśmy widzieć zupełnie inne zestawienie. Gdyby ktoś przed turniejem postawił pieniądze na to, że w 1/4 finału zagra Halep, czy Pennetta, w półinale Bouchard, a w decydującym meczu Cibulkova, to zostałby bardzo bogaty. Kolejny raz nie ma szczęścia Serena Williams, która w poprzednich latach uznawała wyższość Ekateriny Makarovej i Sloane Stephens, teraz pogromczynią była Ivanovic. Sharapova po powrocie po kontuzji więcej dać z siebie nie mogła. Azarenka zderzyła się z natchnioną wręcz Radwańską. Być może nieobecność tych trzech gwiazd sprawiła, że pojedynki w ostatecznej fazie nie były łagodnie mówiąc godne uwagi. Brakowało z całą pewnością wyrównanych, trzymających w napięciu spotkań, trwających trzy sety, takich jak finał US Open 2013, czy chociażby Cincinnati. Przykro mi to mówić, ale to przede wszystkim z udziałem wyżej wymienionych liderek możemy oglądać zacięte widowiska, nie spowodowane tylko potworną liczbą niewymuszonych błędów. Bez dwóch zdań turniej w wykonaniu pań można podsumować dwoma słowami: pozostał niedosyt.

Zupełnie inaczej toczyło się to u panów. Ci, którzy mieli awansować dalej, to awansowali. Djokovic z Wawrinką powtórzyli widowisko z ubiegłego roku, górą tym razem Stanislas. Odżył Federer, pokonując Tsongę i Murraya. Szwajcaria króluje - młodszy z nich staje się numerem jeden w swoim kraju i wskakuje na trzecie miejsce w rankingu.
Jedyną rzeczą, która w Australii nigdy nie zawodzi to kibice. Zawsze weseli, umalowani w narodowe barwy, żywiołowo dopingują swoich idoli. W żadnym innym miejscu na świecie nie znajdzie się lepszych. Są oni chwaleni na każdym kroku przez zawodników, potrafię się zachować, po prostu cieszą się z tego, że mogą być obecni podczas takiego turnieju. I to przede wszystkim oni rozkręcają całą atmosferę. Szkoda tylko, że z takim poświęceniem nie odbywają się spotkania.



piątek, 24 stycznia 2014

Rewia mody.

Postęp, zmiany cywilizacyjne są wszechobecne i niezaprzeczalne. Również w tenisie. Zmieniał się kształt kortów, rakiet. Jednak chyba największą ewolucję przeszedł tenisowy strój. W dzisiejszych czasach mało kto wie, jak wyglądało to kiedyś, a szkoda. W XIX wieku wygląd podczas gry przypominał dzisiejsze bale. Panie miały na sobie długie spódnice, gorsety, kapelusze. Panowie ubierali długie, flanelowe spodnie, sweterki z dekoltem w serek. Oczywiście dominował kolor biały, przez co tenis został nazwany "białym sportem". Pierwsze przełomowe momenty w tej dziedzinie nastąpiły już na początku XX wieku. Sprawczynią ich była Amerykanka May Sutton, która podczas Wimbledonu wystąpiła w krótszej spódnicy i koszuli ojca z podwiniętymi rękawami. Jeszcze dalej zaszła Suzanne Lenglen, która nałożyła sukienkę odsłaniającą łydki. Cóż to był wtedy za skandal!

U panów pewnego rodzaju prekursorem był też reprezentant zza oceanu, Bunny Austin, który w Londynie założył krótkie spodenki. Występy w koszulkach polo zapoczątkował Rene Lacoste. Przyniosło to później niesamowite efekty. Po tym wydarzeniu założył on z przyjacielem Andre Gillerem firmę odzieżową nazwaną jego nazwiskiem, która po dziś dzień prężnie się rozwija. Wróćmy jednak do płci damskiej. Tutaj za kolejne oburzenie możemy "winić" dwie osoby - Gertrude Moran, która w 1949 założyła strój zaprojektowany przez Teda Tinlinga. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że podczas gry spod jej krótkiej spódniczki widoczna była koronkowa bielizna. Ten sam mężczyzna kilkadziesiąt lat później przygotował Rosie Casals ubiór zbyt kolorowy, który ta zawodniczka musiała w trakcie meczu zmieniać. Jednak od tej pory kibice musieli zacząć przyzwyczajać się do coraz odważniejszego prezentowania się tenisistów na korcie, włączając w to zmiany koloru.

Biel pozostaje obecna już tylko na Wimbledonie. W świątyni tenisa reguły te są bardzo restrykcyjnie przestrzeganie. Może to potwierdzić nawet Roger Federer, który musiał zmienić buty ze względu na inny... kolor podeszwy. Bardzo "pstrokato" na światowych arenach było już w latach 80. i 90. Królował wtedy hipisowski styl. Wystarczy popatrzeć na zdjęcia z tamtego okresu. Liczne wzory, feeria barw. Najbardziej rzucającą się wtedy osobą był Andre Agassi. Do historii przejdą jego włosy, dżinsowe spodenki i jaskrawe "kolarzówki". Wśród pań poza strojem równie ważną rolę odgrywała fryzura, czy biżuteria. Gracze pozwalali sobie na coraz więcej. Popularne były koszulki bez rękawów, a nawet odsłonięte plecy, czy coraz większy dekolt. Wtedy też już bardzo przywiązywano wagę do metki. Wszystko zamieniło się w modowy biznes.

To wtedy bardzo znanymi na świecie stały się takie firmy, jak Adidas, czy Nike, które podpisywały kontrakty z tenisistami. Przynosiło to korzyści dla obu stron, a gracze zarabiali na tym niekiedy fortuny. Największą rolę odgrywała wówczas prostota. Wyznawano też zasadę "im mniej, tym lepiej". Coraz bardziej opięte były koszulki, coraz krótszy dół. Już nikogo nie dziwi widok bielizny, niestety jest to codzienność. Więcej gwiazd projektuje też stroje samemu. Tutaj królują siostry Williams. Starsza z nich, Venus, założyła nawet własną markę. Ich stroje są łagodnie mówiąc nietypowe, zwłaszcza te z początków kariery. Wszechobecne były koraliki wplatane we włosy, które często rozsypywały się Bóg wie gdzie. Potem doszły do tego obcisłe, lateksowe bluzki, buty za kolana, dżinsowe wstawki. Był nawet epizod z kombinezonem kota, inspiracja Moulin Rouge. Rosjanka Maria Sharapova też lubi się wyróżniać z tłumu. Zwłaszcza wtedy, gdy jej sukienkę zdobi ponad 600 kryształków Svarovskiego (US Open 2007).
Bezprecedensową osobą w świecie "mody" tenisowej (jakkolwiek rozumiemy to słowo) jest (tak, tak, Amerykanka) Bethanie Mattek-Sands. Chciałoby się pomilczeć nad jej wariacjami na temat stroju, aczkolwiek jest co tu opisywać, bez dwóch zdań robi się aż za ciekawie. Dostrzec można złote "coś", panterkę, kurtkę i sukienkę z naszytymi piłkami tenisowymi, getry piłkarskie, buty koszykarskie, plastry pod oczami, czy... kowbojski kapelusz. Jest co podziwiać.

Często oglądając spotkania tenisowe zadajemy sobie pytanie, po co prezentowane są nam te wszystkie dziwne elementy ubrań. Nie trudno dostrzec, że korty coraz częściej stają się pewnego rodzaju wybiegiem, możliwością pokazania się projektantom. Obecnie ważna jest nie tylko gra, ale też to, w czym się gra. Bez przerwy śledzone są trendy, które później przenosimy na areny (niekiedy efekt jest po prostu tragiczny). Najlepsi tenisiści przed najważniejszymi imprezami wypuszczają ze "swoimi" firmami sportowymi specjalne kolekcje, w których występują tylko podczas danych zawodów. Właśnie podczas Wielkich Szlemów zjawisko to jest bardzo nasilone. Już niczym nowym ani zaskakującym nie jest to, że szanujące się strony poświęcone tej dyscyplinie sportu robią zestawienia, wybierając najlepiej i najgorzej ubranych zawodników. Poddawani oni są surowej ocenie, jakby opinie wydawali najwięksi krytycy mody z naczelną amerykańskiego Vogue'a, Anną Vintour na czele. 

Mam nadzieję, że nie doświadczymy takiego momentu, kiedy to, co oni mają na sobie będzie rzeczą nadrzędną, a niżej w hierarchii będzie technika i sposób gry tenisistów, ich wyniki. Osobiście nie mam nic przeciwko prezentowaniu swojego stylu bycia na korcie. Jednak powinno to być robione z umiarem, bez często niepotrzebnej chęci zaszokowania światem. Wina stoi też po stronie dziennikarzy, którzy według mnie przykładają zbyt duży nacisk na poruszanie tych tematów na forum publicznym, ulegając pewnego rodzaju pokusie (szczególnie, gdy w turnieju nie dzieje się nic ciekawego). Czasami tęsknie za schludnym, niczym nie wyróżniającym się strojem, co powoduje, że mogę bardziej skupić się na samym meczu. Aż chciałoby się powiedzieć: Wimbledonie, nadchodź!


niedziela, 19 stycznia 2014

Każdy jest tylko człowiekiem.

Niespodzianki, sensacje, czy świetne widowiska są w tenisie, podobnie jak w innych dyscyplinach sportu nieodłącznym elementem gry. Czasami w turniejach prześcigamy się w ilości zaskakujących wyników, a czasami robi się bardzo nudno i kolejny raz w finałach oglądamy pojedynek rozstawionych z numerem 1 i 2. Bez wątpienia niektórzy kibice lubią, gdy na korcie dzieje się coś nieoczekiwanego, inni zaś z niecierpliwością czekają na kolejny spektakl w wykonaniu najlepszych. O ile ta druga kwestia jest w miarę zrozumiała i nie ma potrzeby jej tłumaczyć, to ta pierwsza jest zawsze rzeczą sporną i gdzieniegdzie potrzeba nadludzkiego wysiłku, żeby zrozumieć o co chodzi przede wszystkim publiczności, która wtedy dzieli się na dwa obozy - jeden sympatyzuje z wygranym, a drugi z przegranym zawodnikiem. I tu zaczyna się walka o przetrwanie.

Pod koniec ubiegłego roku na pewnej amerykańskiej stronie został opublikowany ranking 10. największych niespodzianek w XXI wieku. Można znaleźć tam m.in. przegrane Nadala z półfinału Australian Open 2008 i czwartej rundy French Open 2009, odpowiednio z Jo-Wilfriedem Tsongą i Robinem Soderlingiem. Są też mecze ze słynnego "Cmentarzu Mistrzów" - między Sereną i Craybas oraz Bastlem i Samprasem. Często odpadały na samym początku turniejowe jedynki - na tej liście widnieją mecze Tatiany Garbin z Justine Henin-Hardenne, czy Lleytona Hewitta, który podczas Australian Open 2002 pierwszy raz wystąpił w Wielkim Szlemie rozstawiony z numerem 1. Przegrał wtedy w premierowym spotkaniu z Alberto Martinem. Jednak jak wiemy, każdy ranking jest subiektywny i każdy może ułożyć sobie inną listę, która będzie zgodna z oczekiwaniami twórcy.

Ja do tego spisu dołączyłbym m.in. porażki Nadala z dwóch ostatnich edycji Wimbledonu, przegraną Federera w tym samym turnieju ze Stakhovskym, czy wygraną Virginie Razzano w pierwszej rundzie French Open przed dwoma laty z Sereną Williams. Na chwilę zatrzymajmy się przy Amerykance. Ta postać wywołuje skrajne emocje. Można ją kochać, albo nienawidzić. Jest pod jeszcze większą presją, gdy została numerem jeden i zanotowała chyba najlepszy sezon w historii. Wszyscy oczekują od niej zwycięstwa na każdym kroku. Jednak zdarzają się wypadki przy pracy, jak ten w czwartej rundzie z Aną Ivanovic. Każdy taki moment jest natychmiast wykorzystywany i staje się swego rodzaju pożywką dla "hejterów". Kompletnie nie rozumiem takiego zachowania, ani też tego, dlaczego ten mecz został okrzyknięty "pierwszą megasensacją" tego Wielkiego Szlema. Po pierwsze, żadna megasensacja to to nie była, bo trzeba powiedzieć, że Serbka jednak zasłużyła na to zwycięstwo, grała bardzo dobrze, wykorzystywała słabszy dzień Sereny, i jak się potem okazało - kłopoty z plecami. Ale na forach internetowych zawrzało.

Z przykrością czytam niektóre komentarze typu "Należało się jej", czy "I tak miało być. Kobieta wygrała!". Najbardziej rozbawił mnie komentarz "Koniec ery Williams? Oby tak!". W tym momencie chyba wszyscy, włącznie z "tenisowymi" dziennikarzami zapomnieli, kim tak naprawdę jest Ana Ivanovic. Może czas przypomnieć? Otóż ta sama zawodniczka to była liderka rankingu i trumfatorka French Open 2008. Po kilkuletniej "zapaści", kiedy jej grę do rozpaczy doprowadził trener Nigel Sears, zrezygnowała z jego usług. Teraz odbudowuje formę, wygrała turniej w Auckland w tym roku, pokonując w finale Venus Williams.
Kolejną rzeczą, której nie rozumiem jest to, że właściwie każda porażka z tenisistką, która w rankingu zajmuje miejsce poniżej piątego to sensacja. Przecież pamiętajmy, że nawet najlepsza zawodniczka, czy zawodnik to nie maszyna do wygrywania i może każdemu zdarzyć się słabszy dzień.

O wiele "ciekawiej" pod tym względem dzieje się na naszym polskim podwórku. Tutaj ostrzeliwana z każdej strony jest Agnieszka Radwańska. Na samym początku zaznaczę, że niezbyt przepadam za tą zawodniczką, mimo że powinna to być moja duma narodowa. Nie krytykuję też jej na każdym kroku, ale ja nie odpowiadam za większą cześć polskiego społeczeństwa. Nie da się ukryć, że nasz naród jest bardzo zawistny, żeby nie użyć słowa schamiały. Doszukujemy się czegoś złego w każdym momencie. Nie potrafimy cieszyć się z wygranych, czy dobrych rezultatów naszych graczy. Co do Radwańskiej, to jej wygrana nad Marią Sharapovą podczas US Open 2007 również znalazła się we wspomnianym wcześniej rankingu. Jednak nikt o niej nie pamięta, tak samo jak zapomnieliśmy o triumfie nad tą samą tenisistką w Miami w 2012 roku. Wolimy wypominać jej potknięcie w 1. rundzie turnieju olimpijskiego, gdzie górą była Julia Georges i późniejszą nagonkę związaną z pewną stacją telewizyjną. Lubimy też wypominać, że cały czas utrzymuje się w pierwszej piątce rankingu, a nie wygrała żadnej imprezy wielkoszlemowej. Może wspomnę, że Caroline Wozniacki była na miejscu pierwszym, a nigdy nie wygrała takiego turnieju. Żeby dolać jeszcze oliwy do ognia, to te komentarze odnośnie Sereny przytoczyłem z polskich stron internetowych.

Ja za przykład swojej znienawidzonej zawodniczki mogę podać Victorię Azarenkę. Nie odpowiada mi jej zachowanie na korcie, jej ciągłe pojękiwania, którego są łagodnie mówiąc nieprzyjemne dla oglądającego mecz. Nie życzę jej jednak ciągłych przegranych, ani nie cieszę się z takowych wyników, bo wiem, że każdy ma kiedyś słabszy dzień, czy zmaga się z jakąś drobną kontuzją. Nie bulwersujmy się, jeśli nasz faworyt odpada i nie wyżywajmy się za to na kibicach tego lepszego wówczas rywala. Po prostu cieszmy się grą, bo każdy z tych graczy jest tylko człowiekiem.


piątek, 17 stycznia 2014

Monumentalne budowle.

"Historia tenisa ziemnego pisana jest na trawiastych kortach Wimbledonu" - ta kwestia jest bardzo często wypowiadana przez wielu znawców tenisowych. Niewątpliwie można uznać to za prawdę, chociaż należy pamiętać, że pierwsze wzmianki o tej dyscyplinie sportu można zauważyć jest w cywilizacji starożytnego Egiptu. W czasach średniowiecznych ta gra była popularna wśród zamożnych ludzi. We Francji, podczas gdy na tronie zasiadał Ludwik XIV, znajdowało się ponad 2000 kortów. Kilka wieków później, w Wielkiej Brytanii tenisem zainteresowani byli Henryk VII i Henryk VIII. Kazali oni nawet w 1625 wybudować plac do gry w pałacu Hampton Court (został zachowany do dnia dzisiejszego). Wraz ze zmianami wprowadzonymi w tenisa zmieniał się też kształt kortu. Obecną formę uzyskał on w początkowych latach istnienia "All England Croquet and Lawn Tennis Club". To właśnie ten klub zajmuje się organizacją Wimbledonu. Czyli w cytowanym na początku zdaniu nie ma przypadku.

Oczywiście przez długi czas królowała trawa, nie tylko w Londynie. Podczas np. Australian Open ta nawierzchnia używana była do 1988 roku). Wraz ze zmianą podłoża, w XX wieku nastąpiła też gigantyczna zmiana jeśli chodzi o wygląd, ale przede wszystkim wielkość obiektów. W obecnych czasach coraz popularniejsze jest zjawisko, że im coś jest większe, powalające przepychem, tym jest lepsze. (Nie)stety dotyczy to też kortów tenisowych, które często na zdjęciach z lotu ptaka wyglądają jak jakieś nienaturalnej wielkości monstra, niekiedy budowane na zupełnym odludziu. 
Pora teraz przyjrzeć się, na czym tak w ogóle grają zawodnicy. Nikt nie przykłada do tego tak ogromnego wagi, ale jednak jest to podstawowy element potrzebny do gry w tenisa. Zajrzymy na sam początek do mekki tej dyscypliny, czy Londynu. Chyba najsłynniejszy obiekt, Kort Centralny, został wybudowany w 1922 r. i może pomieścić obecnie 15 tys. osób. Pięć lat temu na tym obiekcie pojawił się też dach, który jak wiemy, często jest bardzo zbawienny. Drugi co do wielkości, Kort nr 1 w obecnej formie (bardzo charakterystycznej) istnieje od 1997. Jednak największą uwagę powinien przykuwać nieistniejący już "oryginalny" kort nr 2, który został wymownie nazwany "Cmentarzem Mistrzów". Polegali tu najwięksi mistrzowie, a lista nie jest wcale taka krótka.

Zapoczątkował ją w 1979 John McEnroe, który w czwartej rundzie poległ Timowi Gulliksonowi. Aż dwa razy pecha miał Jimmy Connors, też dwukrotnie odpadając w czwartym swoim meczu. W 1983 pokonał go Kevin Curren (Amerykanin był wtedy rozstawiony z jedynką). Pięć lat później lepszy od niego okazał się Patrik Keuhnen. W 1991 Pat Cash musiał uznać wyższość Thierry'ego Championa. Cały turniej wygrał wtedy Michael Stich, który trzy sezony później, grając z "dwójką", przegrał z kwalifikantem Bryanem Sheltonem. Premierowego meczu nie przebrnął też dwa lata później Andre Agassi, którego też wyeliminował kwalifikant - Doug Flach, który nigdy w karierze nie awansował do pierwszej setki. Brytyjska dzika karta w 1998, Samantha Smith pokonała Conchitę Martinez, a rok później Lorenzo Manta ograł Richard Krajicka. 2002 to porażka Pete'a Samprasa z George Bastlem, 2005 przegrana Sereny Williams z Jill Craybas, a 2007 Martiny Hingis z Laurą Granville. W 2009 roku ówczesny "Cmentarz Mistrzów" został mianowany kortem nr 3, a w 2011 został zburzony na potrzeby wybudowania dwóch nowych obiektów. Na nowej "dwójce" może zasiadać więcej kibiców, ok. 4 tysięcy. Magia tego miejsca jednak nie zniknęła. W ubiegłym sezonie poległa tu Maria Sharapova, górą była Michelle Larcher de Brito.

Podczas nowojorskiego wielkiego szlema do pewnego czasu główną areną było Louis Armstrong Stadium. Odbywały się tu genialne mecze między tenisistami "złotej epoki", czyli chociażby McEnroe, Borgiem. Po pewnym czasie został on lekko przebudowany, miejsca dla publiczności zmalały z 18 tys. do ok. 10 tys. Wszystko to dlatego, że w 1997 został oddany do użytku największy obiekt tenisowy świata. Nazwany na cześć pierwszego zwycięzcy US Open w erze open, Arthur Ashe Stadium, może pomieścić ponad 22,5 tys. osób, a jego budowa pochłonęła bagatela 254 mln dolarów. Pierwszym spotkaniem na tej arenie był pojedynek pań między Tamarine Tanasugarn i Chandą Rubin. Odbył się tu też pierwszy mecz koszykówki pod gołym niebem, a dochód z tego spotkania przeznaczono na badania nad rakiem piersi. Największym problemem jest tu jednak wiatr, który co roku sprawia ogromne problemy. Aż boję się pomyśleć, ile kosztowałaby przebudowa tego giganta.
Podróżując po świecie zahaczamy o kompleks kortów im. Rolanda Garrosa. Tam znajdują się niczym większym nie wyróżniające się z tłumów obiekty im. Philippe Chatiera i Suzane Lenglen. Znów ciekawsze wydarzenia miały miejsce na bocznym placu gry - korcie nr 1. W 1993 Mary Joe Fernandez pokonała Gabrielę Sabatini, przegrywając już 1:6 1:5 i broniąc pięciu piłek meczowych.

Najnowocześniejszy pod wszystkimi względami jest według mnie Melbourne Park. To tu trzy korty mają rozsuwane dachy: Rod Laver Arena, nazwany tak w 2000 r., był miejscem rozgrywania meczów koszykarskich, MŚ w pływaniu, czy licznych koncertów (Kylie Minogue grała tu 20 razy); Hisense Arena (do 2008 Vodafone Arena), gdzie pierwszy mecz rozegrały Monica Seles i Brie Rippner (trwał 10 minut) i od tego roku Margaret Court Arena, gdzie dach zadziała od sezonu przyszłego.
Swoją wielkością powalają też areny imprez nie tylko wielkoszlemowych. W rankingu największych obiektów wśród pań i panów na drugim miejscu są te, gdzie rozgrywa się turnieje kończące sezon - O2 Arena w Londynie (17,500) i Sinan Erdem Dome w Istambule (16,410). Na trzecim miejscu kort centralny w Indian Wells Tennis Garden, który może pomieścić 16 tys. widzów. W rozgrywkach męskich, kortów z ponad dziesięciotysięczną liczbą miejsc jest 30., a u pań - 26. Jeśli chodzi o Polskę, to najwyżej jest popularna "Warszawianka", i zajmuje... 63. miejsce z oszałamiającą jak na te czasy widownia - 4,5 tysiąca.

Areny Davis Cup rządzą się swoimi prawami. W tych rozgrywkach, podczas półfinału 1999, drużyny Australii i Rosji zagrały na Queensland Sport and Athletics Centre w Brisbane, który może pomieścić 49000 osób. Często odbywają się też mecze pokazowe na nietypowych stadionach. 8 lipca 2010 na King Bondewijn Stadium w Brukseli rozegrano pojedynek "Best of Belgium". Początkowo miały zagrać tam Kim Clijsters i Justine Henin, jednak ta druga musiała się wycofać i zastąpiła ją Serena Williams. Na arenie mieszczącej 50000 ludzi pobity został wtedy rekord widowni (35,681), który do tamtego czasu należał do słynnej "Bitwy płci" między Billie Jean King i Bobby Riggsem, kiedy do hali Reliant Astrodome w Houston zawitały 30,472 osoby.
Patrząc na wszystkie podane przykłady można zauważyć, że korty tenisowe coraz częściej przypominają nam monumentalne wręcz budowle, które na dodatek podczas meczów nierzadko świecą pustkami i przez to jeszcze bardziej przerażają swoją wielkością. Pytanie tylko, czy właśnie taki efekt był zamierzony, szczególnie widząc frekwencję na azjatyckich turniejach i początkowych rundach innych imprez. Jakoś nie jestem co do tego przekonany.


sobota, 11 stycznia 2014

"Nikt nie pokona..."

W 1939 roku tysiące osób wybrało ucieczkę z terenów m.in. Litwy, kiedy Rosjanie weszli na ich kraj. Wśród nich była też rodzina Gerulaitisów. Osiedliła się ona najpierw na farmie w okolicach Ratyzbony. Właśnie tam Vitas senior poznał Aldonę. Przenieśli się razem do obozu dla wysiedleńców w Augsburgu, gdzie czekając  na wizy, wzięli ślub. Następnie już bezpiecznie wyjechali do Stanów Zjednoczonych, a dokładniej do największego okręgu Nowego Jorku - Brooklynu. Tam, w 1954 roku, na świat przyszedł Vitas Gerulaitis junior, a rok później - Ruta. Od lat młodzieńczych ćwiczyli na publicznych kortach w Forest Park. Namówił ich do tego ojciec, który był mistrzem Litwy w tej dyscyplinie i reprezentował swoje państwo w Pucharze Davisa. Świetnie też uczył tenisa, aby zarobić więcej pieniędzy stawał się kierowcą ciężarówki. Zmarł na atak serca w 1991 roku.

Młody Vitas miał również inną pasję - grał w koszykówkę, ale zrezygnował z niej, bo nie chciał cały czas być tylko rezerwowym. Jego siostra w przyszłości poświęciła się tenisowi, a jej najlepszymi osiągnięciami był ćwierćfinał French Open i 4. runda Wimbledonu. On jednak notował o wiele lepsze wyniki. Profesjonalny debiut miał w 1971 roku. W kolejnych latach stopniowo poprawiał swoje pozycje rankingowe i rezultaty turniejowe. 6 lat po pierwszym występie w gronie zawodowców zdobył swój premierowy i jedyny wielkoszlemowy tytuł, w finale Australian Open pokonując Johna Lloyda, pierwszego męża Chris Evert. Rok później był na najwyższym miejscu w klasyfikacji (3.). Kolejne sezony to dwa finały najważniejszych imprez - US Open (porażka z McEnroe) i French Open (przegrana z Borgiem). Jednak lata 70. upłynęły Amerykaninowi też pod innym znakiem.

Gerulaitis najprawdopodobniej "pozazdrościł" swoim kolegom - Nastasemu, czy Borgowi i również postanowił prowadzić nieco imprezowy styl życia. Przypisano mu łatkę playboya, często chodził na randki z różnymi kobietami, grał w zespole rockowym, bawił się do białego rana w najpopularniejszym klubie ówcześnie - Studio 54, gdzie zaprzyjaźnił się np. z Andy Warholem. Lubił drogie samochody - Rolls Royce, Lamborghini. Niestety zasłynął też z zażywania kokainy (co ciekawe, był abstynentem). Vitas nie umiał dzielić życia zawodowego z prywatnym. Był ogólnie bardzo sympatycznym człowiekiem, chętnie wspierał różne szkółki tenisowe, takie jak w Harlemie, czy innych częściach Nowego Jorku. Dobrze szkolił, ale sam też ćwiczył do upadłego, w której głównym trenerem był Harry Hopman. 

Wręcz do historii przeszła jego przyjaźń z Bjornem Borgiem, której fundamentem był niesamowity mecz półfinałowy podczas Wimbledonu 1977. Przed US Open nawet wspólnie trenowali w domu Vitasa w King's Point. Jego matka, nazywana też "panią G" traktowała nawet Szweda jak swojego drugiego syna. Przez długi okres korzystał z tego, że był sławny. Jednak nie wytrzymał już takiego tempa. Właśnie z Borgiem spotykał się bardzo często i nigdy nie mógł z nim wygrać, co bardzo go irytowało, nie mógł pogodzić się z porażką. Innym bardzo niewygodnym rywalem był Jimmy Connors. Złą passę przerwał podczas Masters 1980, kiedy pokonał swojego rodaka po 16. przegranych. To wtedy, niby na odczepnego wygłosił zdanie, które stało się mottem tenisowym: "Nikt nie pokona Vitasa Gerulaitisa siedemnaście razy z rzędu". Wraz z kolejnym sezonem przyszło też załamanie formy, często przegrywał ze słabszymi rywalami, bardzo dręczyło go, że jest tylko "supportem" wielkiej trójki - Borga, McEnroe i Connorsa. Nie był już taki koleżeński, stał się niecierpliwy, unikał łowców autografów. Jednak nic nie trwa wiecznie.

Odrodzenie przyszło podczas US Open 1981. Mimo że pochodził z tych stron, nie był lubiany przez kibiców, nie chciał uczestniczyć w konferencjach prasowych, wolał płacić kary. Mimo tych przeciwności po drodze pokonał Ivana Lendla, a przegrał dopiero po półfinałowej pięciosetówce z Johnem McEnroe. Kolejny sezon miał też bardzo dobry, zanotował pięć turniejowych zwycięstw. Potem powoli zbliżał się do schyłku kariery. Wygrał jeszcze dwie imprezy (w całej karierze 25.), w jednej z nich pokonując Wojciecha Fibaka. W ostatnim wielkoszlemowym występie, na US Open '85 odpadł w trzeciej rundzie z Yannickiem Noah. Sezon później rozegrał dwa mecze, oba przegrane, w tym ostatni, w Brukseli z Marianem Vajdą. Nie rezygnował jednak z pokazówek. 16 września 1994 uczestniczył w jednej z takich gier wraz z Borgiem, Connorsem i Lloydem w Seattle. Zabawa była przednia. Nikomu nawet nie przeszło przez myśl, że właśnie po raz ostatni widzą Vitasa. Po pojedynku udał się do Southampton, do domu znajomego. Został znaleziony martwy w sypialni, umarł we śnie, zaczadzając się spalinami z wadliwie funkcjonującego podgrzewacza wody w basenie.

Gerulaitis jednoczył. Taki wniosek można sformułować na podsumowanie jego kariery. Nawet podczas pogrzebu jego trumnę nosili ówczesny nr 1, 2 i 3. Przemawiała jego bliska znajoma, Mary Carillo. Vitas nigdy nie odwiedził Litwy. Pytanie, czy kiedykolwiek by tam się udał. W stolicy tego kraju otworzono centrum tenisowe jego imienia. W tym roku mija już 20 lat od jego śmierci. Jedno jest pewne - kibice zapamiętają go jako bardzo dobrego, świetnie poruszającego się, z długimi, kręconymi blond włosami zawodnika.


poniedziałek, 6 stycznia 2014

Duet mistrzów.

Spotkali się na tradycyjnym obiedzie mistrzów, po ich wygranych we French Open 1999. On pokonał Andreya Medvedeva, ona po jednym z najdziwniejszych i najbardziej emocjonujących pojedynków w historii doprowadziła do płaczu Martinę Hingis. Po nieco ponad dwóch latach znajomości (dokładnie 22 października 2001) wzięli ślub w Las Vegas, w obecności tylko i wyłącznie ich matek. Już cztery dni po tej ceremonii oboje zawitali do szpitala - na świat przyszło ich pierwsze dziecko - Jaden Gil. Po kolejnych, tym razem niecałych, dwóch latach do syna dołączyła też córka - Jaz Elle. Nie należy też zapominać, że oboje mają też za sobą zakończone inne związki. Ona porzuciła niemieckiego kierowcę Formuły 1, Michaela Bartelsa (byli ze sobą 7 lat), on rozstał się z hollywoodzką aktorką Brooke Shields. A jak wyglądała droga do poznania Steffi Graf i Andre Agassiego?

Niemka dorastała w domu w Mannheim, a wychowywali ją Heidi i Peter. O wiele większą rolę w jej późniejszej karierze odegrał ojciec. To on był głównym mentorem i trenerem,t tak naprawdę wprowadził ją do gry. Nie był jednak taki święty, został nawet kiedyś skazany na prawie cztery lata więzienia za niepłacenie podatków. Rozstał się też ze swoją pierwszą żoną, ale poślubił następną. W 2012 roku wykryto u niego raka trzustki, a kilka miesięcy temu przegrał walkę z chorobą. Steffi straciła osobę, która odkryła w niej, jak potem zobaczyliśmy, niebagatelny talent.
Graf już w wieku 13 lat rozpoczęła karierę na profesjonalnym szczeblu. Pierwszy mecz, w 1982 podczas turnieju w Stuttgarcie przegrała z późniejszą finalistką, Amerykanką Tracy Austin. Cztery lata później, jeszcze nie osiągając pełnoletności, wygrała pierwsze zawody, pokonując w finale w Hilton Head Chris Evert. Od tej pory rozkwitała. Sezon następny zakończyła z bilansem 74-2. Jednak to, co zrobiła w 1988 powoduje wręcz ciarki na plecach. Zdobyła Klasyczny Złoty Szlem, wygrywając we wszystkich turniejach wielkoszlemowych i na dodatek podczas Igrzysk Olimpijskich w Seulu. W następnym roku była bliska powtórzenia osiągnięcia, ale podczas Roland Garros zatrzymała ją Arantxa Sanchez Vicario.

Potem było trochę gorzej. Na arenie pojawiła się Monica Seles, która coraz częściej zabierała sprzed nosa Niemki najważniejsze tytuły. Aż do 1993, kiedy podczas imprezy w Hamburgu Jugosłowianka została zaatakowana przez psychofana Graf - Guentera Parche. Nie da się oszukać jednak, że Steffi ciężko będzie utrzymać wysoką formę przez cały czas, a procesu starzenia nie da się zatrzymać. Pojawiały się też coraz częściej różne kontuzje spowodowane potężnym wysiłkiem we wcześniejszej fazie kariery. Ostatnim sezonem był ten 1999, a ostatnią imprezą ta w San Diego, podczas której oddała walkowerem mecz Amy Frazier. Bez dwóch zdań zakończyła wtedy karierę najbardziej utytułowana zawodniczka wszech czasów, zasiadająca na pozycji liderki przez 377. tygodni, triumfująca w 22. Wielkich Szlemach. Za te wszystkie sukcesy oczywiście została włączona do Międzynarodowej Tenisowej Galerii Sław, a nastąpiło to w 2004 roku.

Andre, podobnie jak Steffi, do gry w tenisa został namówiony przez ojca, irańskiego boksera olimpijczyka. W wieku 13 lat dołączył do akademii Nicka Bollettieriego, który chwalił go i zauważył w nim ogromny potencjał. Trzy lata później Amerykanin wystąpił w pierwszym profesjonalnym turnieju, w La Quinta. Po pierwszym wygranym meczu z Johnem Austinem odpadł w następnym, z Matsem Wilanderem. Już w następnym sezonie zdobył swój pierwszy tytuł, w brazylijskiej Itaparice. Pierwszy Wielki Szlem zdobył "dopiero" w wieku 22 lat, na kortach Wimbledonu. Ogółem, na 15 finałów tego typu imprez wygrał osiem, a najlepiej spisywał się na australijskiej ziemi. Jego kariera nie jest tak bogata jak Steffi, ale warto odnotować, że Agassi jako jeden z dwóch w całej karierze wygrał każdy Wielki Szlem (na 3. różnych nawierzchniach) i zdobył olimpijskiej złoto w Atlancie. W 1997 miewał kłopoty z nadgarstkiem, a także tą feralną sytuacją z wykryciem u niego metamfetaminy. Światowa federacja starała się zatuszować tę sprawę, jednak sam zainteresowany potwierdził później zażywanie tego narkotyku.

Agassi na pozycji lidera rankingu utrzymywał się przez 101 tygodni. Pod koniec jego kariery również zmagał się z licznymi kontuzjami - skręconą kostką i chronicznym bólem pleców, z którym borykał się od urodzenia. Andre definitywnie zakończył karierę w 2006 roku, po przegranym meczu 3. rundy z Benjaminem Beckerem. Publiczność zgotowała mu kilkuminutową owację na stojąco. Za wszystkie osiągnięcia też został włączony do Międzynarodowej Tenisowej Galerii Sław, w 2011 roku.
Andre już w trakcie kariery poświęcił się działaniom charytatywnym, w 1994 założył fundację edukującą najbiedniejsze dzieci. Rozpowszechnił się też program "Team Agassi", pomagający w rozwoju tenisistów, zarówno juniorów i profesjonalistów. Właśnie za pomoc niepełnosprawnej młodzieży, w 1995, dostał nagrodę Artura Ashe'a. Steffi, ambasadorka WWF, po wspólnym poznaniu zaangażowała się w projekty przyszłego męża i od tej pory mogli poświęcić się swoim pasjom ze zdwojoną siłą.

Można powiedzieć, że ich pierwszym "dzieckiem" była obecnie prężnie rozwijająca się fundacja "Children for Tomorrow", która ma za zadanie pomoc dzieciom i ich rodzinom, którzy zostali dotknięci wojnami, czy klęskami żywiołowymi. Właśnie działania charytatywne są ich znakiem rozpoznawczym, angażują się też w różne mecze pokazowe, co z całą pewnością zabiera im dużo czasu. Jednak znajdują jeszcze chwile na inne pasje. Steffi interesuje się sztuką i fotografią, Andre wydał bardzo kontrowersyjną autobiografię "Open". Oboje lubią posłuchać dobrej muzyki, ich miłością jest U2. Mieszkają obecnie ze swoimi dziećmi w Las Vegas. Ciężko znaleźć cokolwiek negatywnego w ich związku. Już sama ich obecność w tourze przyniosła wiele dobrego. Jedno jest pewne, takich par, nie tylko tenisowych, ze świecą szukać.


środa, 1 stycznia 2014

Rewelacja z Dubrovnika.

Kilka dni temu obchodziła dopiero 16. urodziny, a już zdobyła serca kibiców i zrobiła niemałą sensację podczas zawodów ASB Classic w Auckland, gdzie w pierwszej rundzie pokonała turniejową "jedynkę", sklasyfikowaną obecnie na 14. miejscu w rankingu, Włoszkę Robertę Vinci 3:6 6:4 6:2. Mimo aż trzech partii, mecz trwał godzinę i 34 minuty, a w decydującym secie Ana Konjuh (bo oczywiście o niej mowa) w czterech swoich gemach serwisowych straciła sześć punktów, a w całym spotkaniu miała 14. szans na przełamanie rywalki, z czego wykorzystała połowę. Chorwatka szansę udziału w tym turnieju otrzymała od dyrektora imprezy, Karla Budge'a, który bez wahania wręczył jej dziką kartę i był bardzo zadowolony z tego, że udało mu się ściągnąć do siebie świetną, wschodzącą gwiazdę tenisa.

Zawody w tej nowozelandzkiej miejscowości to był jej debiut w imprezie rangi WTA. Od tego sezonu Konjuh stwierdziła, że porzuca rozgrywki juniorskie, aby w pełni poświęcić się pojedynkom na profesjonalnym, seniorskim szczeblu. Jednak pierwszy raz na turnieju tej rangi grała w październiku 2012, gdzie otrzymała od organizatorów dziką kartę do ITF-u w jej rodzinnym Dubrovniku i dotarła tam do drugiej rundy. Już miesiąc później było o wiele lepiej i zagrała w finale dziesięciotysięcznika w tureckiej Antalyi, gdzie uległa Serbce Jovanie Jaksic. W maju 2013 ponownie dotarła do decydującego spotkania, ale tym razem challengera z pulą nagród 25 tys. dolarów w słoweńskim Mariborze. Lepsza od niej była "gospodyni" Polona Hercog, ale warto podkreślić, że Ana przebijała się przez eliminacje. Wreszcie dopięła swego w następnym turnieju, w Montpellier, gdzie w spotkaniu o tytuł ograła 6:3 6:1 Rosjankę Irinę Khromachevą.

Jak już trochę wiemy, Konjuh na świat przyszła 27 grudnia 1997 w Dubrovniku, a zawdzięcza to matce Iris i ojcu Mario. Ma też trzy siostry, wszystkie z imionami na "A" - Andreę, Antonię i Anteę. Pasję do tenisa przejęła po tej pierwsze, której grę bardzo lubiła oglądać. Andrea jednak wyszła potem za mąż, porzuciła ten sport, a Ana rozwijała swoją pasję, co przyniosło jej świetne efekty już w rozgrywkach juniorskich. Po wynikach widać, że Chorwatka najlepiej spisuje się na twardej i ziemnej nawierzchni, ale w wywiadach podkreśla, że jej najbardziej ulubionym turniejem jest Wimbledon. I to tam, mając zaledwie 14 lat odniosła swój pierwszy poważniejszy sukces, osiągając finał juniorskiego debla w parze z Belindą Bencic, lepsze okazały się tylko Eugenie Bouchard i Taylor Townsend. Pod koniec 2012 roku Ana zanotowała triumfy w dwóch najważniejszych, bardzo prestiżowych zawodach dla nastolatków. Najpierw na kortach akademii Nicka Bollettieriego, w Eddie Herr International, po finale z Barbarą Haas z Austrii (6:1 6:1), a potem we wspomnianym ostatnio kilkukrotnie Orange Bowl, gdzie zapisała na konto równie ważne zwycięstwo nad Amerykanką Townsend, która na koniec tamtego roku została wybrana przez ITF najlepszą juniorką świata.

Prawdziwy "boom" nastąpił jednak wraz z początkiem 2013 roku. Podczas wielkoszlemowego Australian Open została triumfatorką w singlu, jak i w deblu (z Carol Zhao). W grze pojedynczej ograła na koniec Czeszkę Katerinę Siniakovą 6:3 6:4, i te zwycięstwo zapewniło jej pozycję liderki rankingu juniorskiego. Niecałe dwa tygodnie później zanotowała, jak do tej pory, najcenniejszy triumf (jeśli chodzi o ranking rywalki), gdzie 9 lutego w Fed Cupie, w I Grupie Euroafrykańskiej, w izraelskim Eliacie pokonała notowaną wówczas na 37. miejscu naszą Urszulę Radwańską. Podczas Roland Garros i Wimbledonu dotarła do półfinału, a "sezon" wielkoszlemowy zwieńczyła triumfem na kortach Flushing Meadows, gdzie ograła tamtejszą wielką nadzieję, rok młodszą od niej, Tornado Alicię Black. W rozmowach sama podkreśla, że właśnie tytuł w Nowym Jorku utwierdził ją w przekonaniu, że w kolejnym sezonie powinna zainteresować się wyłącznie imprezach organizowanymi przez WTA.

Z racji jej wieku, obecnie ma pewne ograniczenia, jeśli chodzi o występy. W ciągu jednego roku może grać na razie tylko w 10 zawodowych turniejach. Ale jestem pewien, że to jej nie przeszkodzi w dalszym rozwoju kariery. Bez wątpienia pomoże jej to w sprawach finansowych, zacznie zarabiać więcej pieniędzy, bo jak do tej pory zdobyła "marne" 18 tysięcy dolarów. Formę do występów szlifuje pod okiem Kristiana Schneidera w Zagrzebiu, w tamtejszym centrum tenisowym. Stolica Chorwacji jest teraz też jej miejscem zamieszkania. Obecnie w rankingu jest 259., ale chce piąć się wyżej jak najszybciej, dorównać tylko rok od niej starszej rodaczce.

Mowa tu oczywiście o Donnie Vekic, która pięć miesięcy temu była nawet 62., a w czerwcu zanotowała finał na trawiastej nawierzchni w Birmingham (pokonała ją Daniela Hantuchova). Do tych dwóch "pań" można dodać jeszczę Bornę Corica, który wygrał juniorski US Open (po zwycięstwie nad Thanasi Kokkinakisem) i mamy wspaniałą trzyosobową grupę, która przy lekkiej pomocy chociażby ze strony władz krajowych i przede wszystkim dzięki własnemu uporowi może już niedługo zawojować tenisowy świat. A w tym kraju przydadzą się następcy takich gwiazd jak Iva Majoli, Goran Ivanisevic, czy Ivan Ljubicic.