czwartek, 26 grudnia 2013

Polski tenis rośnie w siłę.

Kiedy myślimy lub pytamy się kogoś o najlepszych polskich reprezentantów w tym sporcie, to bez wątpienia odpowiedź brzmi: "Agnieszka Radwańska i Jerzy Janowicz". Stwierdzeniem tym Ameryki nie odkryłem, wystarczy przecież przypomnieć sobie Wimbledon, gdzie oboje doszli do półfinału (no i finał Agi przed rokiem). Ale gdy już jesteśmy przy tym wielkoszlemowym turnieju, to warto wspomnieć też o polskim ćwierćfinale, gdzie wreszcie odżył nam Łukasz Kubot. Co prawda, ciężko mówić cokolwiek dobrego o jego występach po Wimbledonie, ale wtedy z jak najlepszej strony pokazywał się nam Michał Przysiężny, który zanotował m.in. półfinał w St. Petersburgu i drugie rundy w wysoko notowanych imprezach w Tokio, Walencji i Paryżu. Dzięki temu w ostatecznym rozrachunku wyprzedził w rankingu Kubota i zajmuje 66. miejsce (Kubot - 72.; Janowicz - 21.).

Nieco inaczej sprawa wygląda u naszych pań. Jednak zanim będziemy rozpływali się nad kilkoma naszymi reprezentantkami muszę dodać kilka łyżek dziegciu do tej beczki miodu i napisać o moich rozczarowaniach. Pierwszym z nich jest Ula, która często odpadała w początkowych fazach turnieju, nie potrafiła sobie poradzić w Wielkich Szlemach, do tego kontuzja barku i na sam koniec zmiana trenera. Drugą osobą, której, co tu dużo mówić, kariera wisi na włosku jest Marta Domachowska. Niegdyś 37. w rankingu, walcząca na równi z Venus Williams, obecnie jest już cieniem samej siebie. Jej ranking jest teraz tak niski (436.!, na początku sezonu była 230.), że do małych turniejów rangi ITF musi przebijać się przez kwalifikacje. A o wynikach lepiej nie mówić, bo szkoda czasu. Nie mam pojęcia, czy ta zawodniczka się jeszcze wygrzebie, ale jak tak dalej pójdzie, to szybko znajdzie się na samym dnie. Nie pomoże nawet partner, Jerzy Janowicz.

Czas wrócić do pozytywnych akcentów w kobiecym polskim tenisie w sezonie 2013. Oczywiście najwięcej emocji w drugim garniturze reprezentacji wzbudziła Katarzyna Piter, która zanotowała też największy postęp. Z 358. lokaty na początku roku wskoczyła aż na 119. na koniec. Pierwsze spotkania jednak nie wskazywały na jakieś poważniejsze zmiany, nagła zwyżka formy nastąpiła w lipcu, kiedy osiągnęła finały w trzech z rzędu imprezach ITF - w Toruniu, Ołomuńcu i Izmirze. Jednak to, co poznanianka zrobiła w październiku, przerosło wszelkie nasze oczekiwania. Przebijając się przez kwalifikacje turniejów (już rangi WTA) awansowała do II rundy w Linzu, gdzie nie sprostała Dominice Cibulkovej. Tydzień później, w Luksemburgu, doszła do ćwierćfinału, po drodze eliminując m.in. Yaninę Wickmayer, Kirsten Flipkens (wówczas 20. w rankingu, półfinalistkę Wimbledonu). W meczu 1/4 finału była bardzo blisko triumfu, ale ostatecznie wyeliminowała ją Annika Beck (6:3 6:7 7:6). Oprócz tego w listopadzie zanotowała ćwierćfinał imprezy w Tajpej. Jest też dobrą deblistką, wygrała w Palermo w parze z Kristiną Mladenovic. Co ciekawe, w wywiadach otwarcie mówi, że wzoruje się na Agnieszce Radwańskiej. Jak na razie przynosi to bardzo dobre efekty, oby tak dalej.

Kolejną postacią, która daje nam powody do zadowolenia jest Magda Linette. Również zanotowała w tym roku duży skok rankingowy, z 291. na 123. miejsce. Z całą pewnością jej największym osiągnięciem jest półfinał imprezy w Baku, gdzie przedzierała się przez kwalifikacje. Tak naprawdę, Polka powinna pożegnać się z turniejem już w ćwierćfinale z Ons Jabeur, gdzie przegrywała 3:6 1:4. Tunezyjka poddała wtedy mecz rzekomo z powodu kontuzji kostki. Chodziło tu jednak pewnie o spotkanie z Shahar Peer, która reprezentuje Izrael, a Tunezja (w której barwach gra Jabeur) takiego państwa nie uznaje. Podobnie było wśród panów, gdy Tunezyjczyk Malek Jaziri nie wyszedł na mecz przeciwko reprezentantowi Izraela, Amirowi Weintraubowi, przez co jego kraj został wykluczony z rozgrywek Pucharu Davisa w 2014 roku.
Wracajmy jednak do Magdy... Gdy większość tenisistek zrobiła sobie wolne, ona nie próżnowała. I opłaciło się to. Linetta zagrała w finale w Nantes, zwyciężyła w Pune, znów finał - tym razem w Navi Mumbai i na koniec półfinał w Ankarze. Trzy ostatnie imprezy odbyły się w grudniu. Najwyżej rozstawioną zawodniczką, nad którą odniosła zwycięstwo była Sorana Cirstea, a miało to miejsce dwa lata temu, podczas ITF w Poitiers. Rumunka była wtedy 61. Jeśli chodzi o tegoroczne rezultaty, Magda zawdzięcza to przeprowadzce do Splitu, gdzie trenuje z Ivo Zunicem. Jak sama mówi, w Chorwacji się ustatkowała i jak widać, idzie jej to na rękę.

Ostatnią z wielkich nadziei na przyszły sezon jest Paula Kania. W jej przypadku punktem zwrotnym było zwycięstwo w Toruniu, gdzie pokonała... Katarzynę Piter. Potem odpadła już w pierwszej rundzie w Astanie z Margaritą Gasparyan, ale poszczęściło się jej w innej kwestii. Podczas zawodów spotkała się z Valerią Sołowiową, która zaproponowała Pauli wspólnego trenera - został nim Francuz Hubert Choudury, który niegdyś współpracował m.in. z Dinarą Safiną i Patty Schnyder. Trenowanie z nim przyniosło bardzo dobre rezultaty. Kania wygrała nawet turniej w Tajpej, do którego pojechała w ostatniej chwili, zmieniając swoje plany startowe. Po drodze pokonała m.in. Dinah Pfizenmaier, Arantxę Rus (która podczas French Open 2011 sensacyjnie pokonała Kim Clijsters), a w finale Zarinę Diyas. Na koniec roku uplasowała się na 183. pozycji. W ubiegłym roku, w Astanie, pokonał jak dotychczas najwyżej sklasyfikowaną zawodniczkę (83.) - Francuzkę Stephanie Foretz Gacon.

Jak widać, zarówno Katarzyna Piter, Magda Linetta, jak i Paula Kania biją się o wejście do czołowej setki. Bardzo dobrze wyglądają też rokowania na eliminacje Australian Open, gdzie oczywiście trzy wystąpią i nikt z nas nie ma nic przeciwko, żeby w singlowym turnieju głównym wystąpiły cztery nasze panie. Co więcej, mamy też świetną drużynę na Fed Cup, czyli rywalizacja w II Grupie Światowej ze Szwecją powinna być formalnością. Potem tylko wygrać w kwietniu play-off i jesteśmy w Grupie Światowej. Marzenie jak najbardziej do zrealizowania, podobnie jak te, abyśmy za miesiąc, może dwa widzieli w czołowej setce pięć reprezentantek Polski. Dla trzech wspomnianych będzie to świetny krok w przyszłość, zwłaszcza, że najstarsza z nich ma 22 lata.

Na sam koniec postanowiłem napisać też kilka słów o naszym najlepszym juniorze - Kamilu Majchrzaku. Ostatnie miesiące również były dla niego bardzo udane. Na początku września, w parze z Martinem Redlickim wygrali juniorski US Open. W pierwszym tygodniu grudnia odniósł zwycięstwo w prestiżowym turnieju Eddie Herr International w Bradenton, czyli akademii Nicka Bollettieriego. W decydującym meczu po dramatycznym boju pokonał Andreya Rubleva 7:6 6:7 7:6. Nieco mniej szczęścia miał on podczas Orange Bowl, o którym pisałem w poprzednim poście. Mimo to Kamil sam mówi, że ten rok może zapisać do udanych. I nie dziwmy mu się.

Śmiało można powiedzieć, że rok 2013 był w pewnym sensie przełomowy dla polskiego tenisa. Miejmy nadzieję, że 2014 będzie tego potwierdzeniem i za rok będziemy usatysfakcjonowani z kolejnych świetnych rezultatów. W Hopman Cup obok Agnieszki wystąpi Grzegorz Panfil, który może się trochę oswoi z tym środowiskiem i on dołączy do naszej trójki. Oby ten nadmuchany balonik nie pękł za szybko i nie wrócił obraz polskiego tenisa sprzed chociażby dwóch lat. Wtedy naszym reprezentantom będzie jeszcze ciężej się odbudować, a i Polacy nie lubią, gdy coś się im obiecuje, a potem nic z tego nie wychodzi, znamy swój temperament aż za dobrze. Dlatego nie oczekujmy od razu cudów, dajmy im się "rozegrać", bez stawiania celów, a potem na pewno zostaniemy wynagrodzeni. I z takim nastawieniem zacznijmy 2014 rok!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz