poniedziałek, 10 marca 2014

Magiczne Stany.

Marzec to dla tenisa z całą pewnością miesiąc "naj". To właśnie wtedy w cyklu WTA i ATP odbywają się dwa największe turnieje, z najwyższą pulą nagród sięgającą ponad 5 milionów dolarów, z najlepszą możliwą obsadą. Są to też jedyne imprezy, gdzie w turnieju głównym gra aż 96 zawodników i zawodniczek. Bez wątpienia jest to święto tej dyscypliny, szczególnie, że poprzedzone było odbywającym się 3. marca Światowym Dniem Tenis, podczas którego mogliśmy oglądać największe pokazówki w Hongkongu, Londynie i Nowym Jorku. Wróćmy jednak do zawodów nazywanych "piątą lewą Wielkiego Szlema". Na początek już od dłuższego czasu cała śmietanka leci do Kalifornii, a potem na Florydę.

Gdzieś tam właśnie w Kalifornii znajduje się niezbyt duża miejscowość Indian Wells. Znana przede wszystkim z tego, że właśnie tu mieszka największy odsetek milionerów w Stanach Zjednoczonych. Niesamowicie trafne jest tu określenie "gdzieś tam", ponieważ wszędzie wokół znajduje się... pustynia. I w takich warunkach został wybudowany kompleks Indian Wells Tennis Garden składający się z 20 kortów, na których odbywają się również koncerty, czy mecze koszykówki. Właśnie BNP Paribas Open, bo od kilku lat takiego sponsora ma ta impreza, jest najchętniej odwiedzana przez kibiców po turniejach wielkoszlemowych. Warto jednak wspomnieć, od czego to się w ogóle zaczęło.

Pomysłodawcami i założycielami tego turnieju byli dwaj tenisiści - Charlie Pasarell z Portoryko i Raymond Moore, reprezentant Republiki Południowej Afryki. Obaj mieli na swoim koncie ćwierćfinały Wimbledonu i US Open. Pierwsza edycja turnieju męskiego odbyła się w 1974, ale w Tucson, w stanie Arizona. Potem już nastąpiły przenosiny do Kalifornii, ale zanim odbito pierwsze piłki w Indian Wells, grano jeszcze w Palm Springs (76-78), Rancho Mirage (79-80) i La Quincie (81-86). Nie we wszystkich edycjach mieliśmy rozstrzygnięcia - w 1980 z powodu intensywnych opadów deszczu nie doszły do skutku nawet półfinały. Inną ciekawostką jest to, że w 1985 triumfatorem tej imprezy został Larry Stefanki, który startował dzięki dzikiej karcie. Potem został on trenerem m.in. Andy'ego Roddicka.

Sporo mniejsze tradycje te zawody mają w kategorii pań. Odbywają się one od 1989 i od początku w obecnym miejscu rozgrywania. Przez pierwsze siedem tygodni tenisistki rozpoczynały też swoje zmagania tydzień przed mężczyznami. Jeśli jesteśmy przy paniach, to warto oczywiście wspomnieć o kontrowersji związanej z siostrami Williams. Podczas półfinału w 2001 roku miały zagrać ze sobą właśnie Venus i Serena. Venus niestety z powodu kontuzji musiała się wycofać. Organizatorzy jednak, jak można to wyczytać z autobiografii młodszej z nich, do ostatniej chwili zwlekali z ogłoszeniem tego publiczności, a zrobili to tuż przed wyjściem ich na kort. Zostały (one) za to wygwizdane i pojawiły się głosy, że było to umyślne postąpienie Venus, aby Serena miała więcej sił w finale. Jedno jest pewne, decydujący pojedynek nie był najłatwiejszy. Zmagała się z buczeniem i chamskim zachowaniem widzów. Mimo to po trzech trudnych setach ograła Belgijkę Kim Clijsters. Obie siostry powiedziały potem, że już nigdy nie wystąpią w Kalifornii. Tym bardziej dziwiła obecność na wstępnej liście tegorocznej edycji Sereny. Jednak w porę się ona otrząsnęła, mówiąc, że to nie dla niej.

Od 2009 właścicielem imprezy BNP Paribas Open został dość znany amerykański biznesmen Larry Ellison. Niecały rok temu można było usłyszeć o planach budowy przez niego potężnej akademii tenisowej na jednej z hawajskich wysp - Lanai (mógł ogłosić się nawet królem tego archipelagu, ponieważ wykupił... 98% tej "ananasowej" wyspy", znanej niegdyś z hodowli ananasów, od niezbyt chlubnego Davida Murdocha). Jeśli Ellison uznawany jest za piątego najbogatszego człowieka na świecie, to i zarobki tenisistów nie mogą być małe. Otóż dwa lata temu właśnie w tej imprezie pierwszy raz triumfatorzy zarobili ponad milion dolarów (oczywiście nie licząc wielkich szlemów). Jedno też wyróżnia ten turniej - w 2011 jako pierwszy zamontował na wszystkich kortach system "hawk-eye", czyli szanse na wzięcie "challenge'u" wszystkim są wyrównane i nikt nie powinien narzekać. Chyba, że wina stoi po stronie sędziego głównego...

Bardzo kontrowersyjną decyzję stołkowego mieliśmy właśnie w obecnej edycji. Podczas meczu Denisa Istomina i Radka Stepanka spostrzegawczością nie popisał się Mohamed El Jennati. W trakcie jednej z wymian po bekhendzie Czecha, Uzbek odegrał piłkę i podniósł rękę prosząc i sprawdzenie śladu. Kolejne uderzenie Radka powędrowało daleko w aut. Decyzja dziwna - brak możliwości jakiegokolwiek challenge'u, nie pomogła nawet dyskusja z supervisorem.
A kto ma najwięcej szczęścia do triumfu? Aż czterokrotnie najlepszy okazywał się Roger Federer. U pań siły nieco bardziej się rozłożyły i po dwa zwycięstwa na koncie mają Martina Navratilova, Mary Joe Fernandez, Steffi Graf, Lindsay Davenport, Serena Williams, Kim Clijsters, Daniela Hantuchova i Maria Sharapova. 

Patrząc nieco z historycznego punktu widzenia cieszę się, że dwa tak potężne turnieje rozgrywają się w USA. Teraz jest ich tam coraz mniej, tenisowa karuzela przenosi się coraz dalej na wschód, powoli "opanowując" Chiny, czy Japonię. Aż dziw bierze, jeśli spojrzymy na kalendarze imprez z początków istnienia ATP i WTA, gdzie dominowały Stany Zjednoczone, zajmując ok. 80% rozgrywek. Obecnie poza Indian Wells, Miami i Charleston wiosną z liczących się imprez mamy tylko cykl US Open Series. Niektórzy mówią, że ograniczanie startów za oceanem jest dobre. Ale z pewnością nie chodziło też o ograniczanie ilości widzów oglądających te spektakle. A tu różnice między zachodem a wschodem jest ogromna, niestety na niekorzyść tych drugich. I można wkładać horrendalne sumy w organizacje i zapewnienie jak najlepszych warunków (i pensji) tenisistów, ale przeciętny kibic nie będzie miał frajdy patrząc na te puste krzesełka, które, jeśli tak dalej pójdzie, będą "wypełniane" hologramami.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz