niedziela, 30 marca 2014

Bez walki.

Turniej w Miami, na małej wysepce Key Biscane to impreza z całą pewnością, pod wieloma względami historyczna. Często nazywana jest piątą lewą Wielkiego Szlema. Serena Williams wygrywa tu siedmiokrotnie. Także tutaj, na Florydzie premierowo przetestowano i wprowadzono system challenge'u, czyli tzw. system hawk-eye. Po tegorocznej edycji zawody zostaną zapamiętane z jeszcze innego względu. Chodzi oczywiście o niecodzienną sytuację w turnieju panów, kiedy Novak Djokovic i Rafael Nadal awansowali do finału bez gry. Ich przeciwnicy, czyli odpowiednio Kei Nishikori i Tomas Berdych oddali mecze półfinałowe walkowerem. Pierwszy z powodu kontuzji lewej pachwiny, a drugi - zatrucia pokarmowego. Nigdy wcześniej w erze open takie zdarzenie nie miało miejsca. Chyba kiedyś musiało to nastąpić, szkoda tylko, że w tak ważnym turnieju w roku.

Bez dwóch zdań w tym momencie więcej jest poszkodowanych, niż tych, którzy cieszą się z takiego właśnie rozwiązania. Najbardziej chyba cierpią przegrani z ćwierćfinałów, czyli Roger Federer i Aleksandr Dolgopołow. Uciekły im punkty rankingowe i pieniądze. Ciężko jest przełknąć tę gorzką pigułkę, gdy tenisista w danym meczu jest od ciebie lepszy, a dzień, dwa później nie stawia się na korcie. Szczególnie, jeśli mamy do czynienia z tak zaawansowaną fazą imprezy. Mocno wręcz rozwścieczeni muszą być kibice, którzy w tym dniu zamierzali z pewnością obejrzeć dwa niesamowite widowiska. Nie doczekała się niczego. A co z zakupionymi biletami? Otóż mogą z nich "skorzystać"... podczas półfinałów za rok. Pieniądze nie zostaną zwrócone. Ciekawe też, jak musiała czuć się tak dwójka "poddanych". Niewątpliwie było im smutno z tego powodu, bo chyba woleli oni zagrać mecz, mimo tak wygórowanych rywali. Jedno jest pewne, są oni z tego powodu na językach wszystkich, ale nie o taki rozgłos im chodziło.

Chyba w żadnym innym sporcie nie ma tylko walkowerów, co właśnie w tenisie. Im bardziej zaawansowana faza, tym więcej się o tym mówi. Jednym z najbardziej zapamiętanych przeze mnie poddanych spotkań był finał Australian Open pań z 2006 r., kiedy Justine Henin musiała zrezygnować z kontynuowania meczu z Amelie Mauresmo. Podobnie było kilkanaście lat wcześniej u panów, też w finale AO, gdzie Stefan Edberg nie dokończył spotkania z Ivanem Lendlem. Właśnie podczas takich sytuacji większość nie wie, jak ma się zachować. Czy triumfator ma cieszyć się, uśmiechać na siłę, czy jednak być w miarę opanowanym, bo przecież to nie z jego zasługi zwyciężył. Nie zdziwię się, że większość wolałaby przegrać po świetnym boju niż wygrać przez krecz, czy walkower. Szczególnie, jeśli w pozostałej części kariery nie zdoła się wygrać ponownie imprezy tej rangi. Wtedy niejako z urzędu przypisuje się łatka niezbyt dobrego tenisisty, który triumfuje tylko i wyłącznie dzięki kontuzjowanemu rywalowi.

Kilka dni temu na pewnej stronie natrafiłem na bardzo ciekawe zestawienie odnośnie walkowerów. W karierze po pięć takich "wymuszonych" wolnych dni mają np. Djokovic, Murray, Nadal, Federer, ale też np. Donald Young i Dmitry Tursunov. Liderem w tej kategorii jest Jo-Wilfried Tsonga z sześcioma darmowymi wygranymi, a to 1,3% jego wszystkich triumfów. Ograniczając się do męskich turniejów w erze open, to 1,1% ćwierćfinałów i 0,6% półfinałów w ogóle się nie rozpoczęło. O kreczach nie mówię, bo jest ich multum, a turniej bez chociaż jednego niedokończonego meczu to turniej stracony, niestety. Ale dlaczego obecnie spotykamy się aż z tyloma kontuzjami, które prowadzą do kreczów, czy krótszych lub dłuższych wycofań?

Nie trudno zauważyć, że obecne kalendarze są wręcz przeładowane zawodami, z których każdy kolejny jest ważniejszy, szczególnie dla tych tenisistów, którzy balansują na granicy pierwszej i drugiej setki. Jeśli chcą oni się utrzymywać w tej top 100, to muszą oni grać dużo i dobrze, co często nie łączy się ze sobą, zwłaszcza u tych słabszych. Ci lepsi grają ciut mniej, ale aby być na topie, oczywiście nie mogą sobie pozwolić na potknięcia, bo napierają na nich cały czas inni zawodnicy. Do tego dochodzą wręcz katorżnicze treningi i takich przeciążeń nawet najlepiej przygotowany organizm prędzej czy później nie wytrzyma. Przykłady daleko nie trzeba szukać, Argentyńczyk Juan Martin del Potro z powodu operacji nadgarstka sezon ma już z głowy.

Jest to na pewno niezbyt miłe, kiedy patrzymy na krecze, walkowery, lub tenisistów, tenisistki owinięte niczym mumie wychodzące na kort. Nie przyciąga to nas do telewizorów. Pewnie większość zadaje sobie pytanie, jak można ograniczyć takie sytuacje, które coraz częściej wypaczają prawdziwe wyniki, jeśli nawet rywal dogrywa spotkanie mimo mało optymalnej formy. Ciężko znaleźć sposób, zwłaszcza, że chociaż minimalne ograniczenie startów może spowodować obniżenie rankingu, co sprawia, że ci przeciętniacy muszą grać więcej w kwalifikacjach, gdzie poziom jest bardziej wyrównany i o wiele trudniej się przebić do głównej drabinki. O zmianach w kalendarzu nawet nie wspominam, bo obecni dyrektorzy ATP i WTA bardziej nastawiają się na wydłużanie sezonów, zwiększanie ilości imprez na rok i ich rangi, przez co do zdobycia jest też więcej punktów. Czyli pozostaje tylko modlić się o brak kontuzji, która spowodowałaby wykluczenie ze startów. Ale w tym przypadku same modlitwy chyba nie pomogą.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz