niedziela, 26 stycznia 2014

Niedosyt pozostał.

Australian Open to dość specyficzny wielkoszlemowy turniej. Rozgrywany wtedy, gdy w Europie środek zimy, w takich porach, gdy za oknem ciemno, buro i ponuro. Oglądając jednak tę imprezę nie myślimy tak o naszej pogodzie. Możemy podziwiać piękne promienie słońca, wyobrazić sobie albo przenieść się na chwilę w tamte rejony świata. Wysokie temperatury powinny poprawić nasze humory. W tym roku były one aż za wysokie, co wywołało liczne kontrowersje. Do walki z tym żywiołem została "spisana" tzw. zasada "extreme heat policy". Mówi ona m.in. o tym, że mecze powinny być wstrzymane, kiedy temperatura osiągnie 40 stopni, a w pojedynkach pań po drugim secie należy zrobić 10 minut przerwy. W tym roku reguły te jednak zostały zachwiane, spotkania grano nawet w 44 stopniach, wstrzymano je dopiero w 5. dniu, a później była burza i zrobiło się o wiele chłodniej, żeby nie powiedzieć - zimno.

Nie będę ukrywał, że mam mieszane uczucia już od dłuższego czasu co do tego turnieju. Coroczne dywagacje odnośnie problemu opisanego wcześniej są już stałym punktem. Męczą już mnie kłótnie i próby porozumienia się zawodników z organizatorami tak samo, jak męczy graczy taka pogoda. Zawsze w tej sprawie pozostaje obojętny i wolę nie wypowiadać się odnośnie tego. Swoje trzy grosze dorzucę natomiast w kwestii zarabianych pieniędzy. Czemu akurat w tych zawodach? Warto sobie przypomnieć finały sprzed dwóch lat, kiedy u pań Azarenka pokonała Sharapovą 6:3 6:0, a Djokovic i Nadal zagrali jeden z najlepszych meczów w historii tenisa, trwający prawie 6 godzin. Serb i Białorusinka wznieśli trofea i czeki na... 2,3 mln dolarów australijskich. Gdzie tu sprawiedliwość? Na ten temat można pisać i pisać i nigdy się go nie wyczerpie.

W tym roku triumfatorzy zgarniają 2,65 mln. Ciut dużo, w porównaniu do innych sportów. Wśród tenisistek z takiej nagrody cieszyła się Li Na. Z całą pewnością nie jest ona zadowolona ze swojego stylu gry, w jakim się prezentowała. Pierwszy set to set błędów (45 niewymuszonych), które przyćmiły widowisko, potworne problemy z forhendem Chinki. Druga partia to totalne osłabnięcie Cibulkovej i łatwe zwycięstwo tenisistki z Wuhanu. Trzeba jej jednak pogratulować, że po trzecim finale tej imprezy wreszcie ją wygrała. Mieszane uczucia mam również co do finału panów. Dziwne widowisko, przyćmione przez kontuzję dolnego odcinka kręgosłupa Nadala, wypaczony wynik. Gołym okiem było też widać, że w niektórych momentach Wawrinka jest po prostu nieporadny i nie może sobie dać rady z nieco innym stylem gry Hiszpana. Bez wątpienia kibice i wszyscy zgromadzeni przed telewizorami czekali na o wiele lepsze widowisko w święto narodowe Australii.

Według mnie ten Wielki Szlem jest rozgrywany co najmniej o tydzień za wcześnie. Nie wszyscy gracze po przerwie między sezonami weszli w swój normalny tryb, albo dostatecznie się przygotowali. Są oni rzucani od razu na głęboką wodę, przez co często doznają kontuzji, muszą wycofać się przed rozpoczęciem lub grać na pół gwizdka, przez co często dziwimy się niektórymi wynikami. W tym roku nie było inaczej. Z powodu złego stanu zdrowia wycofali się m.in. Kirilenko, Almagro, Kohlschreiber, czy Isner, który poddał mecz. Niektórzy zawodnicy nie odnajdują się też w tych warunkach klimatycznych, często podróżując z zimnych rejonów wprost do rozżarzonego australijskiego kotła. Z tym nie poradzili sobie m.in. Juan Martin del Potro, który pożegnał się w drugiej rundzie, czy Petra Kvitova, która swoją pogromczynię znalazła już w pierwszej rundzie, a była nią Tajka Luksika Kumkhum. Na usprawiedliwienie Czeszki można powiedzieć, że ma astmę, więc na pewno ciężko się jej gra w tak wysokiej temperaturze i tak niskiej wilgotności.

Bez wątpienia to, co zaskoczyło najbardziej, to turniej pań. W ćwierćfinale na 8 tenisistek tylko trzy były spodziewane, w półfinale tylko jedna, w finale mieliśmy widzieć zupełnie inne zestawienie. Gdyby ktoś przed turniejem postawił pieniądze na to, że w 1/4 finału zagra Halep, czy Pennetta, w półinale Bouchard, a w decydującym meczu Cibulkova, to zostałby bardzo bogaty. Kolejny raz nie ma szczęścia Serena Williams, która w poprzednich latach uznawała wyższość Ekateriny Makarovej i Sloane Stephens, teraz pogromczynią była Ivanovic. Sharapova po powrocie po kontuzji więcej dać z siebie nie mogła. Azarenka zderzyła się z natchnioną wręcz Radwańską. Być może nieobecność tych trzech gwiazd sprawiła, że pojedynki w ostatecznej fazie nie były łagodnie mówiąc godne uwagi. Brakowało z całą pewnością wyrównanych, trzymających w napięciu spotkań, trwających trzy sety, takich jak finał US Open 2013, czy chociażby Cincinnati. Przykro mi to mówić, ale to przede wszystkim z udziałem wyżej wymienionych liderek możemy oglądać zacięte widowiska, nie spowodowane tylko potworną liczbą niewymuszonych błędów. Bez dwóch zdań turniej w wykonaniu pań można podsumować dwoma słowami: pozostał niedosyt.

Zupełnie inaczej toczyło się to u panów. Ci, którzy mieli awansować dalej, to awansowali. Djokovic z Wawrinką powtórzyli widowisko z ubiegłego roku, górą tym razem Stanislas. Odżył Federer, pokonując Tsongę i Murraya. Szwajcaria króluje - młodszy z nich staje się numerem jeden w swoim kraju i wskakuje na trzecie miejsce w rankingu.
Jedyną rzeczą, która w Australii nigdy nie zawodzi to kibice. Zawsze weseli, umalowani w narodowe barwy, żywiołowo dopingują swoich idoli. W żadnym innym miejscu na świecie nie znajdzie się lepszych. Są oni chwaleni na każdym kroku przez zawodników, potrafię się zachować, po prostu cieszą się z tego, że mogą być obecni podczas takiego turnieju. I to przede wszystkim oni rozkręcają całą atmosferę. Szkoda tylko, że z takim poświęceniem nie odbywają się spotkania.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz